Cowie Vera - Ci, dla których świeci słońce.doc

(2183 KB) Pobierz
Vera Cowie CI, DLA KTÓRYCH ŚWIECI SŁOŃCE

Vera Cowie CI, DLA KTÓRYCH ŚWIECI SŁOŃCE

 

Prolog

Kiedy Elizabeth Sheridan obudziła się, stwierdziła, że jej mały podróżny zegarek wskazuje czwartą czterdzieści pięć. Po raz kolej­ny, na przekór różnicy czasu, wewnętrzne wyczucie nie zawiodło Elizabeth. Zanim usnęła, wielokrotnie powtarzała sobie tę właśnie godzinę. Zegarek, który miała w głowie, dokonał reszty.

Przeciągnęła się, ziewnęła szeroko i nogą odrzuciła prześcierad­ło. Było to jej jedyne przykrycie, oczywiście poza siatką chroniącą przed moskitami. Na tej wyspie w archipelagu Bahama owady paskudnie cięły, pozostawiając takie ślady po ukąszeniach, że dla modelki były one pocałunkiem śmierci. Żółtawe smugi światła przenikały przez szpary w żaluzjach i padały na jej nagie ciało. W małym pokoju, przepełnionym złocistą poświatą wczesnego rana, było cicho i spokojnie. Z zewnątrz dobiegał tylko delikatny świergot ptaków i stały kojący szum morza. Bungalow znajdował się na samej plaży, więc dlatego właśnie go wybrała. Poza tym bardzo jej się spodobał różowy, choć nieco spłowiały kolor domku. Elizabeth wyskoczyła lekko z łóżka i podciągnęła żaluzje w ok­nach. Promienie słońca, odbite od płaszczyzny morza, natychmiast wypełniły pokój. Zrobiło się tak jasno, że musiała zmrużyć oczy. Te zaś były wielkie, głęboko osadzone, zielone, z małymi, żółtymi cętkami i tak wrażliwe na ostre światło, jak oczy kota. Mimo wczesnej godziny, czuła ciepło słońca oblewającego jej nagą po­stać. Uniosła twarz wystawiając ją na rozkoszny dotyk promieni. Przymknęła oczy i wydawało się jej, że szum morza to jakby szelest przesypywanych cekinów. Zapowiadał się kolejny piękny dzień.

Podeszła do wyblakłej, mszczącej się komody i spojrzała ba­dawczo w powiększające lustro. Zobaczyła odbicie bez skazy. Bez jednej wady. Swoje odbicie. Upięła starannie grube blond włosy, a potem z dużego porcelanowego dzbana w czerwone róże do takiej samej miski nalała wody. Bungalow nie miał bieżącej wody. Wysepka, zamieszkana tylko przez parę rodzin hodujących kozy i uprawiających przydomowe ogródki, była tak mała, że omijała ją fala turystów. Wszystkie pozostałe wyspy archipelagu ta fala już ogarnęła. Woda pochodziła z lokalnego źródła, była czysta i orzeźwiająca. Dziewczyna stanęła na ręczniku i oblewała ciało rozkosznym strumieniem. Potem całe dwie minuty myła zęby. Na koniec przetarła twarz tamponem nasączonym oliwką dla dzieci, usunęła jej nadmiar wodą różaną i wklepała nie wywołujący uczu­lenia krem nawilżający.

Wiązała właśnie ramiączka kostiumu kąpielowego, gdy rozległo się pukanie do drzwi i usłyszała słowa:

- Zgłasza się twój ulubiony ekspert od makijażu. Jesteś już przyzwoicie ubrana?

Nie czekając na odpowiedź, mężczyzna wszedł do pokoju.

- Dobry dzionek. Czy jesteś gotowa do zabiegu?

Harry Parkers był visagiste Elizabeth od chwili, kiedy zaczęła występować w serii reklam polecających kosmetyki „Bezbłędny makijaż”. Mówiło się, że Harry Parkers nawet z córki Draculi był w stanie uczynić dziewczynę marzeń każdego mężczyzny. Harry postawił na podłodze podręczny kuferek z przyborami do makijażu i powiedział z pogodnym uśmiechem:

- Jaki bajeczny poranek, i to pod każdym względem. Zgadnij, kto właśnie wykończył się?

- Mam nadzieję, że nie nasz kamerzysta.

- Uchowaj Boże, dziecinko... Ale właśnie ktoś w rodzaju same­go Pana Boga.

- Reżyser?!

Harry skrzywił się. Dziewczyna miała szczególnie poczucie humoru.

- Nie... Wykończył się „król” Tempest. We własnej osobie. Mówili o tym w radiu. - Harry nigdzie się nie ruszał bez tranzysto­rowego odbiornika. - Przerwali program, żeby podać tę wiado­mość. Robią to chyba co godzina. Był panem na całych Bahamach, ta wyspa, którą widać, też należała do niego... Tempest Cay.

Harry podszedł do okna i spojrzał pożądliwie na wynurzającą się z morskich fal większą, bardziej zieloną, odległą mniej więcej o milę wyspę.

- Dałbym niejedno, żeby postawić na niej stopę... ale wpuszczają tylko za zaproszeniami. Na szczycie wzgórza jest jego rezyden­cja... widać ją między drzewami... prawdziwy pałac. Znacznie większy i okazalszy niż siedziba naszej firmy.

Elizabeth, wyższa od mężczyzny o sześć cali, popatrzyła ponad jego głową na turkusowe pasmo wody, skrzące się w złotym słońcu, i na pobliską wyspę, gdzie wśród konarów potężnych drzew dostrzegła okazałą budowlę. Okna odbijały blask słońca, a biel ścian jaśniała wspaniale.

- Nikt nie wie, jak bogaty był Tempest. W każdym razie ludzie mówią, że miał więcej forsy niż ktokolwiek inny. Miliardy... tak twierdzą... całe miliardy. Był właścicielem także tej wyspy, gdzie teraz mieszkasz, innej położonej dalej na pomoc, no i Tempest Cay - mówiąc to, Harry głęboko, zazdrośnie westchnął. - Niezła rzecz taki majątek.

Wszyscy wiedzieli, że Harry był zapamiętałym czytelnikiem towarzyskich kronik plotkarskich tygodników. Orientował się do­skonale w tym kto się z kim rozwodził i dlaczego, kto z kim śpi i kiedy, kto kogo zdradza i jak. Poczynania elit śledził z nieposkro­mioną ciekawością.

Gdy wyglądali przez okno, przeleciał nad nimi samolot z wypu­szczonym już podwoziem, zmierzający wyraźnie ku wyspie Tem­pest Cay.

- Założę się, że to ktoś z rodziny - powiedział Harry. Jego oczy błyszczały z podniecenia. - Oni wszyscy mają prywatne samoloty. - Harry Parkers był zadowolony, że jest naocznym świadkiem tego, o czym nazajutrz będą pisały gazety. - Och, jakże chciałbym zobaczyć to wszystko z bliska!

- Niestety, teraz ekipa filmowa chciałaby zobaczyć mnie - przypomniała mu Elizabeth, odwracając się od okna. Harry skrzy­wił się z niechęcią.

- Dobrze, już dobrze - odparł.

Elizabeth ustawiła fotel przy oknie, tak by promienie słońca padały wprost na nią. Harry otworzył kuferek i rozłożył „narzędzia pracy”: słoiki, pędzle, tubki, pomadki, kredki. Umiał przemienić Elizabeth Sheridan, której uroda była darem niebios, w istotę boską, nadludzką. Ona sama zresztą jest istotą nadludzką, pomyślał Harry z goryczą. Jednej cechy ziemskiej jednak nie można było jej odmówić, tej mianowicie, że była profesjonalistką. Teraz chciała, aby jego zabiegi objęły skórę twarzy i całego ciała poza dekoltem, który miał być poddany działaniu fryzjerki Bess. Elizabeth miała na sobie kostium kąpielowy, ponieważ film reklamowy, w którym występowała, kręcono nad morzem. Miała zachwalać walory no­wych produktów z serii „Bezbłędny makijaż”, czyli kosmetyków odpornych na działanie wody. Zdjęcia miały się zacząć o szóstej, reżyser chciał bowiem wykorzystać łagodne poranne światło.

Harry zabrał się wreszcie do pracy, w trakcie której także lubił dużo mówić.

- Zastanawiam się, kto dostanie po nim te pieniądze? Myślę, że pasierbowie. Córka jego żony zawsze wyciągała po nie rękę, jeśli tylko nie trzymała jej w czyichś portkach! Lubieżna taka. Mówią o niej, że jest nienasycona! Opowiedziałbym ci niesamowite histo­rie z jej życia, ale nie chcę kalać twoich uszu, kochanie. - Ta odżywka była szelmowskim docinkiem, bowiem wszyscy wiedzie­li, że Elizabeth Sheridan nie była łasa na tego rodzaju wiadomości.

- Widziałem ją kiedyś na własne oczy - mówił dalej Harry - pokazała wtedy niejedno. Suknię miała wyciętą do pępka i była bez majtek... ociekała brylantami i dosłownie ziała seksem! Jest też w tej rodzince najmłodszy pasierb... najstarszy to pijaczek... Otóż ten najmłodszy to prawdziwy playboy! Jeden z moich przyjaciół, który pracuje w krawieckiej firmie, mówi, że ten gówniarz chodzi w garniturach, z których każdy kosztuje tysiąc dolarów. Tysiąc dolarów! - Harry znowu westchnął głęboko, zazdrośnie. Sam także lubił się dobrze ubrać. - Za pieniądze, które ten młody odziedziczy, będzie kupował ubrania ze złota... Przechyl trochę główkę, kocha­nie, proszę... o tak, doskonale... No, a poza tym jeszcze ten dom! Wypełniony skarbami... Chyba wiesz, że są Anglikami z pochodze­nia. Część rodziny, ta, która ma prawo do tytułu rodowego, nadal mieszka w Anglii. Jak mówią o sobie, nie mają centa przy duszy... Stracili wszystko, płacąc latami podatki spadkowe. Idę o zakład, że modlą się teraz, żeby chociaż słowem wspomniano o nich w testa­mencie...

Elizabeth pozwoliła, aby głos Harry’ego płynął jak woda z kra­nu. Gdyby chciała, sama mogłaby opowiedzieć wszystko o angiel­skiej gałęzi Tempestów. Tak się złożyło, że jako dziewczynka znalazła się w domu dziecka prowadzonym przez Henriettę Fielding, znajdującym się naprzeciw bramy wjazdowej do parku ota­czającego posiadłość Tempestów. Każdego lata Elizabeth uczestni­czyła ze wszystkimi dziećmi z tego domu w dorocznej uroczystości rozdania nagród po zakończeniu zawodów konnych. Działo się to na terenie rezydencji. Po gonitwach koni, pokazach tańców ludo­wych i po podwieczorku, na który składały się kanapki z szynką, ciastka z kremem i lody, dzieci ustawiały się w szeregu i hrabina Tempest, która była przewodniczącą rady nadzorczej domu dzie­cka, witała się z wychowankami. Rozdawała na prawo i lewo uśmiechy, poklepywała przyjaźnie, a potem wręczała grzecznie dygającym dziewczętom nagrody za postępy w nauce. Panna Henrietta Fielding, niegdyś guwernantka w rodzinie Tempestów, była zagorzałą feministką i nie dostrzegała jakiejkolwiek przydatności osobników płci męskiej.

W swojej biblioteczce Elizabeth do dziś przechowuje książki, które dostawała w nagrodę, zwykle za najlepszą średnią z różnych przedmiotów. Na półce stoją takie utwory, jak „Małe kobietki”, „Co zrobiła Katy”, „Bardzo wielki świat”, „Robinson Crusoe” i tym podobne. Brak tylko ostatniej książka, którą Elizabeth otrzy­mała tuż przed opuszczeniem domu dziecka, gdy miała szesnaście lat. Był to pięknie ilustrowany album, przedstawiający Tempest Towers, czyli lordowską rezydencję. Elizabeth ślęczała nad albu­mem wiele godzin, przyglądając się fotografiom i temu wszyst­kiemu, czego dzieciom z ich domu nigdy nie pozwolono obejrzeć. Lektura ta rozniecała jej apetyt; chciała zobaczyć więcej, stała się też entuzjastką wiejskich rezydencji, domostw podobnych do tam­tego.

Wiele lat później znowu udała się do Tempest Towers, ale już jako turystka. Zapłaciła pół korony za bilet wstępu i z przewodni­kiem obeszła pokoje udostępnione publiczności. Zdała sobie wtedy sprawę, jak wielka była różnica między tym, co przedstawiały fotografie w starym albumie, a co widziała w rzeczywistości. Od­czuła bolesną prawdę. Nastały ciężkie czasy! Na jedwabnych tapetach pokrywających ściany widać było ciemniejsze miejsca, co wskazywało, że kiedyś wisiały tam obrazy. Brakowało także wielu mebli, które tak jej się podobały na zdjęciach w albumie. Wszystko w rezydencji było podniszczone i zapuszczone. Sytuacja odwróciła się. Ona, która kiedyś była opuszczonym dzieckiem, jest teraz sławną, rozchwytywaną modelką, zarabiającą spore pieniądze, a rodzinę Tempestów niedostatek zmusił do otwarcia swojej po­siadłości dla zwiedzających. Elizabeth wydawało się w tamtym momencie, że los wynagrodził jej trudne dzieciństwo.

Dom dziecka Henrietty Fielding także wywołał u niej szok. Elizabeth pamiętała go jako posępny i groźny. Obecnie miała przed oczyma starą, mroczną wiktoriańską willę, która kiedyś była pleba­nią i dla której nastały także lepsze dni. Znajdowały się w niej biura wydziału opieki społecznej miejscowej rady. Ściany pomalowane kiedyś na zielono, teraz były błękitne. Przez szeroko otwarte okna dochodziły do Elizabeth odgłosy maszyn do pisania i dźwięki telefonu. Był to zupełnie inny dzwonek niż ten, który pamiętała z tamtych czasów.

 

Jej pierwsze wspomnienie z tego domu wiązało się właśnie z dzwonkiem. Z tym, który obudził ją pierwszego dnia... Wciąż miała w uszach jego dźwięk. Był dla niej dziwny, straszny, osza­łamiający. W krótkim czasie uświadomiła sobie, że w domu Henrietty Fielding wszystko odbywało się na komendę. Wstawało się z łóżka, myło, jadło, uczyło się na dźwięk dzwonka. Cisza poprze­dzała go i cisza następowała po nim. Panna Henrietta była typową przedstawicielką swego czasu, to znaczy epoki wiktoriańskiej. Dom dziecka powstał w roku 1890 i wiktoriańskie zasady były tymi, które założycielka wpajała podległym jej dzieciom. Te życio­we sentencje dziewczęta wyhaftowywały, oprawiały w ramki i za­wieszały we wszystkich pomieszczeniach. Milczenie jest złotem, taka wyszywanka upiększała sypialnie. Zaszyj dziurkę, póki mała, to hasło można było znaleźć w pokoju do robót ręcznych. Czystość to cnota najbliższa pobożności, to z kolei wskazanie kłuło w oczy ze ścian łazienki. Dziewczęta uczono, aby wypełniały owe nakazy i ostrzegano przed ich lekceważeniem.

Elizabeth wiele się nauczyła w domu Henrietty Fielding, ale na­tychmiast po opuszczeniu jego murów uwolniła od tych przykazań i wreszcie poczuła się wolna. Odtrącała, na przykład, wszelkie formy wspólnego bytowania. Nigdy od tamtego czasu niczym nie dzieliła się z innymi. Samotność była dla niej cenniejsza niż najpiękniejsze szafi­ry, a zacisze domowe równało się szczytowi doskonałości. Wydała walkę wszelkim dzwonkom. U drzwi wejściowych miała kołatkę, żadnego dzwonka. Nienawidziła dzwonów...

 

Nagle zdała sobie sprawę, że właśnie dochodzi do niej taki dźwięk. Harry zatrzymał się z pędzlem wpół drogi i uniósł głowę.

- Czy słyszysz? Ten dźwięk pochodzi z Tempest Cay. Oni zawsze biją w dzwony, gdy ktoś z rodziny umrze... i nie przestają, aż pogrzeb dobiegnie końca.

Harry powrócił do pracy, lecz nagle wykrzyknął:

- Czy dobrze się czujesz, kochanie? - Elizabeth bowiem zzieleniała na twarzy. Był to kolor nadzwyczaj pasujący do jej karnacji, ale wyjątkowo nie ten odcień. Zobaczył, że drży.

- Nie cierpię dzwonów... a zwłaszcza tych oznajmiających śmierć. Doprowadzają mnie do dreszczy.

Harry był wyraźnie zdumiony. Dawno już bowiem doszedł do wniosku, że obce są jej wszelkie uczucia. A w każdym razie był przekonany, że potrafi ona nad nimi doskonale panować. Tym razem wyglądała jednak dziwnie...

- Niestety - powiedział z sympatią, ale bez nadmiaru uczucia. - Musisz się do tego przyzwyczaić. Wielki człowiek umarł... Jego ludzie pogrążeni są w smutku. Nazywali go, jak wiesz, królem, i nie przestaną bić w dzwon dlatego tylko, żeby ci sprawić ulgę.

Harry znowu powrócił do pracy.

- Czy utraciłeś już jakąś bliską osobę? - zapytała, co było dla niego kolejnym zaskoczeniem. Był przekonany, że Elizabeth jest jak najdalsza od takich spraw.

- Bo ja nie mam nikogo, kogo bałabym się stracić - dorzuciła po chwili ciszy.

- Co mówisz?! Nikogo w ogóle?

- Tak, nikogo.

- Ja jestem jeden z ośmiorga rodzeństwa - odparł jakby rozba­wiony. - I nieraz sobie myślę, że to zbyt wiele przyjemności - przerwał na chwilę i postąpił krok w tył. - Położyłem ci trzy warstwy makijażu. Ludzie na pewno są przekonani, że jedna warstwa w twoim przypadku powinna wystarczyć. Ale my wiemy lepiej, prawda dziecino? A ty ponadto znasz perfekcjonizm Pete’a. Będzie cię wprowadzał do wody i wyciągał z niej setki razy.

Przy tych słowach Harry wziął do ręki powiększające lustro i przytrzymał je tak, żeby mogła się w nim przejrzeć. Zrobiła to beznamiętnie. Harry wykonał swą pracę, jak zwykle bez zarzutu. Jej twarz była pełna blasku, złociście połyskująca. Tusz przedłużył jesz­cze bardziej i bez tego imponujące rzęsy, spoza których patrzyły tajemniczo zachwycające oczy w kolorze morskiej zieleni. Piękno jej rysów wyrzeźbionych przez samą naturę zostało jeszcze podkreślone nieprzeciętnym talentem Harry’ego. Chociażby jej wydanie, ale ślicz­nie ukształtowane usta kusiły teraz swym blaskiem.

- W porządku - powiedziała z ożywieniem i skinęła głową.

Pomyślał, że jest inna. Nigdy nie dostrzegł w jej oczach podziwu dla własnego piękna. Odnosił wrażenie, jakby była kawałkiem jakiejś maszynerii, o którą należało dbać, ale tylko dlatego, żeby dobrze wykonywała swą pracę.

- Bess już czeka, chce zrobić ci fryzurę - bąknął Harry zbierając swój kram.

Fryzjerka weszła do pokoju, gderając jak zwykle.

- Boże, jak ja nienawidzę takich wezwań skoro świt!

- Ale w zamian masz małe związane z tym przyjemności - upomniał ją Harry. - Lepsza jest chyba poranna praca tutaj, niż nawet o przyzwoitej godzinie, ale w lodowatym studiu.

Elizabeth umyła włosy poprzedniego wieczoru. Gdy teraz wyjęła spinki, złota kaskada opadła, sięgając prawie do pasa. Bess wyszczotkowała najpierw ten pięknie połyskujący gąszcz, a potem kunsztownie upięła i przyozdobiła włosy olbrzymim szkarłatnym kwiatem, lokując go tuż za uchem dziewczyny.

- Tak będzie dobrze - powiedziała Bess zadowolona z siebie. - A teraz uzupełnijmy jeszcze co trzeba w makijażu.

Harry wiedział, że przyszedł czas, aby się wyniósł. Inne modelki nie miały żadnych oporów ani skrupułów i stawały nagie przed nim oraz innymi mężczyznami. Z Elizabeth było inaczej.

- Do zobaczenia na plaży - powiedział. - Pa, pa.

Gdy drzwi się zamknęły, Elizabeth wstała i ściągnęła kostium kąpielowy do pasa. Bess podeszła do niej i wysmarowała nie tknięte przez Harry’ego fragmenty ciała dziewczyny połyskliwym, złotawym płynem, który po wyschnięciu nadawał skórze wygląd pięknej opalenizny.

- Okay... to już wszystko - stwierdziła Bess i zaczęła myć ręce. - Pamiętaj, co mówi Pete - mruknęła. - Nie wolno ci wchodzić pod bieżącą wodę, wystawiać się na światło elektryczne i w ogóle nic ci nie wolno. Powiedz, dlaczego on wybrał tę bezludną wyspę?

- Ponieważ w założeniu, ta reklama ma pokazywać...

- ...niemal bezludną wyspę. Nie ma tu nikogo, oprócz kilku niezaradnych tubylców. Jest natomiast ten cholerny dzwon. Dostaję od niego bzika, a mówią, że nie przestanie bić, dopóki nie pocho­wają tego umarlaka.

Całe ciało Elizabeth przeszedł dreszcz. Ale opanowała się. Bess tymczasem zawiązała ramiączka jej kostiumu kąpielowego. Uczy­niła to ostrożnie, aby nie uszkodzić efektów swojej pracy. Kostium był koloru porcelany Wedgwooda, to znaczy szaroniebieskiego. Szwy biegły przez biust - rozmiar misek 38B - i kończyły się z tyłu, w miejscu, gdzie zaczynały się pośladki. Bess obrzuciła dziewczynę ostatnim krytycznym spojrzeniem.

- Nawet Pete nie będzie mógł narzekać... Tak więc skończymy już, wszystko jest dobrze.

 

Trzy godziny później Elizabeth wyszła z wody po raz ostami i opadła ciężko na piasek, twarzą do dom. Teraz nie było już ważne, czy ziarenka przywrą do jej ciała. Pete na koniec oświad­czył, że jest usatysfakcjonowany. Zanurzyła się w morzu i wynu­rzyła dziesiątki razy. Wspinała się na łódź, wyskakiwała z fali z okrzykiem zachwytu. Woda ściekała po jej pięknym ciele. A wszystko się działo pod czujnym okiem kamery, tak że nakręco­ne sceny mogły przekonać każdego potencjalnego klienta, że kosmetyki z serii „Bezbłędny makijaż” są rzeczywiście niezawod­ne. Nie rozpływa się tusz do rzęs, podkład trzyma się na policzkach, nie rozmazuje się pomadka do ust.

Z jakiegoś powodu z Elizabeth opadła energia. Po chwili zrozu­miała, że winien tego był ten cholerny dzwon... Ani na chwilę nie ustało jego donośne, żałosne bicie. Ktoś stanął obok niej. Był to Pete, reżyser.

- Wybieramy się do Nassau, chcemy trochę połazić po mia­steczku. Pojedziesz z nami?

- Dziękuję bardzo za propozycję, ale nie.

- Nie masz przecież nic do roboty...

- I to mnie właśnie zachwyca.

- Możesz zrobić w Nassau jakieś zakupy... Trafiają się całkiem ładne rzeczy.

- Ale mnie niczego nie potrzeba.

Pete jednak nie ustępował. Bóg wie dlaczego. Nigdy przecież nie udało mu się nakłonić jej do czegokolwiek, ale pomyślał, że dziewczyna ma w sobie coś...

- Myślimy wpaść także do kasyna... zaryzykujemy parę dolców, może nawet coś wygramy...

- Życzę szczęścia.

- Rób, co chcesz, twoja sprawa - Pete rzucił krótko, pełen złości. - Ale bądź gotowa o dziewiątej. Musimy dokręcić parę scen wieczornych.

- Jestem zawsze gotowa.

Tak, pomyślał wzburzony, odchodząc szybkim krokiem. Goto­wa, lecz tylko do pracy... Z pewnego dystansu obserwował tę scenę Harry. Podszedł teraz do Pete’a i powiedział:

- Tracisz tylko czas, jest zimna jak lód. Bóg wie, ilu facetów próbowało jak ty, ale nie widziałem ani jednego, który by coś wskórał. Wiesz przecież jak ją nazywają; lodowata Liz. Żyje we własnym zamkniętym świecie i mężczyźni nie mają w nim czego szukać.

 

Elizabeth leżała na plaży tak długo, aż zupełnie wyschła. Próbowała odciąć się, odgrodzić od uporczywie bijącego dzwonu. Ale bez skutku. Wydawało jej się, że ten dźwięk wciska się w każdą cząstkę ciała. Nawet mały różowy bungalow drżał pod jego naporem. W domku ktoś posprzątał. Posłał łóżko, nalał świeżej wody do dzbanka oraz płynu pachnącego ananasem do innego naczynia. Elizabeth wypiła duszkiem dwie szklanki owego płynu, a potem zdjęła kostium kąpielowy, starła ręcznikiem resztki piasku z całego ciała, wyjęła kwiat z włosów i włożyła go do szklanki z wodą. Włożyła inny kostium kąpielowy, a ten pierwszy wypłukała w wodzie i rozłożyła na okiennym parapecie, żeby wysechł. Na koniec usunęła z całego ciała make-up nałożony przez Harry’ego i Bess, natarła skórę płynem nawilżającym i wysmarowała się olejkiem do opalania.

Wszystko to zrobiła ze zwykłą u niej precyzją. Pomyślała jed­nak, że nie czuje się dobrze. Była poirytowana, wewnętrznie spięta, myśli jej były rozproszone. A wszystko z powodu tego cholernego dzwonu... Wzięła ręcznik, okulary przeciwsłoneczne i jeszcze raz wyszła z bungalowu. Chciała pójść do najbardziej odległego miej­sca na wyspie, po jej drugiej stronie. Może tam dźwięk dzwonu będzie przytłumiony i nie tak drażniący nerwy.

Wysepka nie liczyła więcej niż milę kwadratową. Cała pokryta była różową ziemią, na której rosło mnóstwo palm. Wyspę zamie­szkiwały dwa tuziny tubylców, żyjących w chatkach krytych strze­chą. Chaty pomalowane były na różowo, niebiesko lub żółto. Widać było tylko kobiety. Mężczyźni wypłynęli na połów ryb. Z tego żyli, co złapali sprzedając w Nassau.

Elizabeth dotarła do najodleglejszego zakątka plaży. Wzięła ze sobą książkę. Zawsze miała jakąś przy sobie. Chciała poopalać się, popróżnować i, jeśli się uda, trochę pospać. Bardzo wiele sypiała. Nawet po ośmiu godzinach snu w nocy, zawsze mogła podrzemać jeszcze dwie, trzy godziny po południu. Ale teraz dzwon wciąż wyprowadzał ją z równowagi...

Dziwna rzecz z tymi dzwonami. Naprawdę nie chodziło wy­łącznie o te, które rygorystycznie kierowały jej dzieciństwem. Tamte dzwonki były ręczne, małe, właściwie tylko brzęczały. Nie. Chodziło o coś innego. O wielkie dzwony z potężnym gło­sem, w kościele... Nawet jeśli biły radośnie, również ich nie lubi­ła. Pamiętała, jak pewnego razu zabrano ją zemdloną z katedry w Sewilli. W chwili, kiedy cieszyła się jej wspaniałym chłodem i pięknym wnętrzem, nagle zaczęły bić dzwony...

Teraz, na szczęście, im dłużej szła, tym bardziej głos dzwonu stawał się przytłumiony. Poczuła się odprężona. Zastanawiała się, o co właściwie chodzi. Dlaczego pozwala, aby coś tak przecież błahego. Jak bicie dzwonu, rozkładało ją.

Pracowała nad sobą długo i ciężko, aby dojść wreszcie do niemal całkowitej obojętności wobec świata, obojętności wobec tego, co znajdowało się na zewnętrz. Po jakimś czasie zdrowy rozsądek stał się głównym motorem jej postępowania. Rozsądek i logika. Cokolwiek chciała uczynić, przepuszczała przez owe bliźniacze filtry i w ten sposób mogła panować nad wszystkim. Pomyślała więc, że z dzwonem poradzi sobie również. To przecież tylko dokuczliwa drobnostka powodująca małe rozdrażnienie. Nie pozwoli, aby taki drobiazg zakłócił jej spokój.

Po chwili znalazła miejsce, jakiego szukała. Było spokojne, wielka palma rzucała chłodny cień. Rozłożyła ręcznik, oczy przy­słoniła przeciwsłonecznymi okularami, położyła się na brzuchu i otworzyła książkę. Uświadomiła sobie nagle, że czeka w napięciu na każde następne, żałosne uderzenie tego potwornie denerwujące­go dzwonu.

Nie mogła przeczytać ani słowa. Patrzyła na kolejną stronę w książce, ale myśl jej popychana tym dźwiękiem biegła zupełnie innym torem. Ku śmierci, pogrzebom, cmentarzom.

Nienawidziła cmentarzy. Odczuwała przed nimi strach. Nie mogła nawet przechodzić obok nich.

Zaczęło się to, gdy miała dwanaście lat i gdy dom dziecka przeżywał epidemię odry. Jedna z dziewcząt, o słabym sercu, tak ciężko zachorowała, że umarła. Elizabeth szła za karawanem ze spuszczoną głową, wylewając stosowne, krokodyle łzy. W pewnej chwili uniosła powieki i popatrzyła przed siebie. Nagle zobaczyła okazałą żelazną bramę, żelazne ogrodzenie, a za nim kamienie nagrobne, ziemne groby, kwiaty... Ogarnął ją niemożliwy do opa­nowania strach, wręcz panika. Miała trudności z oddychaniem, serce biło jak oszalałe, nogi dygotały. Zaciskała zęby, z trudem tłumiła płacz, który rozsadzał jej piersi. Zrobiła z siebie pośmiewi­sko. Gdy kondukt doszedł do bramy, chwyciła się jej kurczowo, z oczami szeroko rozwartymi, zupełnie już bez tchu. Kiedy zaś próbowano rozewrzeć zaciśnięte palce, z gardła wyrwał się jej krzyk tak rozdzierający i ogłuszający, jak dźwięk pobliskiego dzwonu, który właśnie zaczął bić...

Elizabeth zszokowana wspomnieniami nagle usiadła, gubiąc okulary. Głęboko oddychała, aby zapanować nad dreszczami, które wstrząsały jej ciałem. Zwróciła twarz ku życiodajnemu słońcu. Nie staraj się zgadywać, komu bije dzwon, przemknęła jej myśl. A potem powiedziała na głos: w każdym razie nie bije dla mnie. Ja sama sobie jestem wyspą, wyłącznie sobie.....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin