Scott Holden - Nosiciel.pdf

(1140 KB) Pobierz
HOLDEN SCOTT
NOSICIEL
Przekład
Tomasz Wilusz
Tytuł oryginału
THE CARRIER
Warszawa : Amber, 2000.
isbn 83-7245-404-3
Kobietom z mojej rodziny, a szczególnie Sandee Newman
*1*
Siódma trzydzieści rano, może parę minut później. Drobne
impulsy elektryczne przemykają po splecionych miedzianych
drucikach cienkich jak włos, wzbijają się z ziemi ku niebu i z
powrotem, by wreszcie przedrzeć się jak wirus przez uśpiony splot
obwodów, diod i miniaturowych mechanizmów.
A potem przenikliwy, metaliczny dźwięk telefonu.
Po trzecim dzwonku Jack Collier otworzył oczy, przysłonięte
mgłą snu.
Miał na sobie wczorajsze ciuchy - białą koszulę z krótkim
rękawem i jasnoniebieski fartuch. Na skraju łóżka leżały
tenisówki, a kitel, zwinięty w wałek, wyglądał jak prowizoryczna
poduszka, z której unosiła się lekka woń formaliny, potu i
starego żarcia.
Jack powoli i niechętnie odwrócił się w stronę stolika
stojącego przy łóżku i wyciągnął rękę do telefonu, który wynurzał
się spod sterty zaczytanych podręczników onkologii. Kosmyki
brudnych, zaniedbanych jasnych włosów opadły mu na oczy. Na ogół
pamiętał, żeby wyłączyć to cholerstwo.
Poprzedniej nocy jednak wrócił z laboratorium na tyle
wcześnie, by zamówić sobie przez telefon coś na kolację.
Nietknięte pudełko z pizzą wciąż leżało na antycznej dębowej
szafce, pokrytej plamami przesiąkającego przez tekturę tłuszczu.
Plastykowa słuchawka była zimna w dotyku. Jack zadygotał i
zerknął w stronę okna po drugiej stronie pokoju. Z każdym
kolejnym dniem listopada świat za szybą był coraz bardziej szary.
Drzewo rosnące przed akademikiem zmieniło się już w bezlistny
szkielet; gałęzie kładły się złowieszczym cieniem na stosach
brudnych ubrań zalegających podłogę.
Jack podniósł słuchawkę do ucha. Udawał przed sobą, że nie
czuje w sercu ukłucia nadziei. To nie ona; ona na pewno nie
zadzwoni.
Powinien był już dawno temu wrzucić ten telefon do kadzi z
kwasem akumulatorowym.
Wcisnął kciukiem guzik odbioru, zatrzymując elektryczną
infekcję. Potem odkaszlnął.
- Jeśli to jakaś specjalna oferta z firmy
telekomunikacyjnej, zbiję cię.
Po drugiej stronie przez kilka sekund panowała cisza, po
czym odezwał się rozgniewany męski głos, mówiący z lekkim
południowym akcentem.
- Jack, gdzieś ty był, do licha?
Minęła chwila, zanim Jack zorientował się, z kim rozmawia.
Daniel Clayton, doktorant, dorabiał do stypendium pracą w biurze
dziekana.
Był wysoki, chudy i rudy, a z nosa zsuwały mu się okulary w
drucianych oprawkach. Kiedy nie musiał wypełniać papierów w
biurze dziekana, siedział w laboratorium cztery piętra nad
laboratorium Jacka, walcząc o doktorat z neurologii.
W pewnym sensie zbliżało ich to do siebie.
- Cześć; Clayton. Co, znowu coś nie tak z czesnym? Powiedz
dziekanowi, żeby się wyluzował. W zeszłym miesiącu czek z grantem
przyszedł z opóźnieniem...
-Jezu, Jack, nie chodzi o twoje cholerne czesne. Nie
czytałeś listów od dziekana?
Jack zaniepokoił się, słysząc w głosie Claytona nutę
irytacji.
Spojrzał kątem oka na stos nie otwartych kopert na półce
przy drzwiach.
- Miałem kłopoty z pocztą.
- A telefon? Zostawiłem ci co najmniej dziesięć wiadomości.
Jack uniósł brwi.
- Nie miałem kiedy sprawdzić sekretarki. Spędzam sporo czasu
w laboratorium.
Jack skrzywił się. "Sporo czasu" to za mało powiedziane.
Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Prawie
cały rok w klinkierowej trumnie, gdzie czas znaczy tyle, co
wyłączony telefon. Jack całkowicie stracił kontakt ze światem
zewnętrznym - ale to było konieczne.
Jeszcze parę dni i skończy swój projekt. Swój cud.
Nie oczekiwał, że Daniel Clayton zrozumie.
- Czy to coś ważnego? - spytał zirytowany, że traci cenne
minuty, które mógłby spędzić w laboratorium.
- Ważnego? Stary, zebranie rozpoczęło się dwadzieścia minut
temu.
Jack myślał o czym innym - o lodówce w kącie laboratorium.
Tam, na drugiej półce od góry, leżała plastykowa płytka Petriego
wypełniona bakteriami. Jeszcze jeden dzień, góra dwa. Zamknął
oczy i zobaczył Angie, jej długie, ciemne włosy i nieśmiały
uśmiech.
To dla ciebie, Angie. Zrobiłem to wszystko dla ciebie,
pomyślał.
Dłonie Jacka zadrżały. Chciał odłożyć słuchawkę, ale do jego
ucha wciąż sączył się głos Claytona.
- Słyszałeś, co mówiłem, Jack? Masz natychmiast ruszyć tyłek
i stawić się w Sackler Hall, w sali na drugim piętrze. Jest już
dziekan Cryer, profesor ,
Landry i Ballacroft, przewodniczący komisji dyscyplinarnej.
Oczywiście przyszedł też Dutton. Jestem pewien, że będzie po
twojej stronie, ale w takich sprawach jak ta obowiązują ścisłe
przepisy. Nawet on nie odważy się ich nagiąć.
Jack zamrugał. Coś mu zaczynało świtać. Poczuł chłód w
piersi.
- Clayton, o czym ty mówisz, do licha?
Po drugiej stronie rozległ się syk złości.
- Umyj sobie te cholerne uszy i posłuchaj mnie wreszcie.
- Ale ja cię słucham. Powtórz to, co powiedziałeś, żebym
zrozumiał.
Clayton mówił tak wolno, że każde słowo przenikało Jacka do
głębi.
- Jack, wylatujesz ze studiów.
Wchodząc przez podwójne drzwi do przypominającej miskę auli,
Jack zamiast szoku odczuwał niemy, porażający strach. W pokoju w
akademiku, wśród smrodu starej pizzy i brudnych ubrań, słowo
"wylatujesz" wydawało mu się wręcz zabawne. To jednak było ono
tak ciężkie i realne jak ostrze topora kołyszące się tuż nad
szyją.
W Sackler Hall pachniało Harvardem - ale nie tym wspaniałym,
kolorowym, laminowanym Harvardem z broszur reklamowych.
Półkoliste pomieszczenie było przestronne, słabo oświetlone i
wyłożone włoskim marmurem.
W przejściach między ławkami leżały karmazynowe wykładziny,
a na ścianach wisiały obrazy przedstawiające dawno już
nieżyjących absolwentów.
Nad drewnianym podestem wisiały dwa żyrandole, z których
sączyły się przefiltrowane przez trójkątne kryształki
pomarańczowe strumienie światła. Na środku stał długi, stalowy
stół konferencyjny, wciśnięty między kamienne popiersia dwóch
pierwszych rektorów uczelni. Cztery postacie usadowione za stołem
wydawały się Jackowi nierealne. Jedyne, co mógł stwierdzić na
pewno to to, że są to sami mężczyźni - i że też pachną Harvardem.
Rozpoczynając samotną wędrówkę w stronę podestu, Jack mimo
woli przypomniał sobie swój pierwszy dzień na uniwersytecie.
Przyszedł do tej właśnie auli zaraz po męczącej podróży autobusem
z New Jersey i usiadł w jednej z drewnianych ław. Tonąc w morzu
obcych twarzy, czekał na przemówienie rektora. Chciał usłyszeć,
że został wybrany spośród wielu, że spotkał go wielki przywilej,
że znalazł się wśród najtęższych umysłów Ameryki - i że tu jest
jego miejsce.
Podniósł oczy na portrety na ścianach i napotkał spojrzenia
brodatych, arystokratycznych twarzy, krzywiących usta w drwiących
uśmiechach.
To nie było miejsce dla kogoś takiego jak on. Dla takich jak
on, nie było miejsca na tym świecie.
Kiedy Jack zbliżył się do stołu konferencyjnego duchy się
zmaterializowały. Podszedł do schodów prowadzących na podest. Od
razu rozpoznał dziekana Cryera, postawnego mężczyznę o niedbale
uczesanych bujnych włosach, z okularami w czarnych oprawkach na
nosie. Obok Cryera siedzieli przewodniczący komitetu
dyscyplinarnego, Landry i Ballacroft.
Landry był najstarszym profesorem angielskiego na Harvardzie
i właśnie tak wyglądał: kędzierzawe siwe włosy, oczy zapadłe, ale
bystre, skóra jak zmięte płótno.
Miał na sobie, jak zawsze, tweedową marynarkę, niebieską
koszulę w paski i czerwoną muchę, a w drżącej dłoni mocno ściskał
nieodłączną chusteczkę.
Ballacroft był bardziej tajemniczą postacią. Oficjalnie
zajmował się antropologią, ale Jack wątpił, czy człowiek ten
kiedykolwiek zszedł z piedestału na tak długo, by wzbudzić
niepokój właścicieli pralni, do której zanosił swoje szyte na
miarę garnitury. Rodzina Ballacroftów była jedną z najbogatszych
w Bostonie i od końca siedemnastego wieku nieprzerwanie miała
swoich przedstawicieli w Harvardzie.
Kiedy Jack stanął na pierwszym stopniu, jego nogi stały się
ciężkie; skoro miała go sądzić taka ława przysięgłych, sytuacja
wyglądała naprawdę poważnie. Jego spojrzenie padło na Michaela
Duttona, siedzącego na rogu stołu. Dutton pochylał się nad stosem
białych kartek; jego rozwiane, kasztanowe włosy mieniły się w
świetle żyrandoli. Jak zwykle, miał na sobie nienagannie skrojony
garnitur, a z jego ogorzałej twarzy bił spokój i opanowanie. Jack
poczuł się nieco pewniej; skoro jest tu Dutton, może jeszcze nie
wszystko stracone. Był on jednym z najbardziej szanowanych
profesorów na uniwersytecie, dwa razy trafił na listę kandydatów
do Nagrody Nobla. Cieszył się dużą sympatią studentów, zwłaszcza
płci żeńskiej, dzięki swojej męskiej urodzie i beztroskiemu
uśmiechowi. Co ważniejsze, był promotorem Jacka. Wybrał go na
swojego protegowanego, a więc w niego zainwestował.
Kiedy Jack wszedł na podest, Dutton podniósł głowę i ich
spojrzenia spotkały się. W zielonych oczach profesora było
współczucie - ale oprócz tego coś jeszcze, coś, co pozbawiło
Jacka resztek nadziei: litość.
- Jack - zaczął Dutton i wszystkie głowy odwróciły się w
jego stronę - może ty nam wyjaśnisz, w czym rzecz. Starałem się
znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie, ale wciąż nie wiem, co o
tym myśleć.
Jack poczuł na plecach strużkę potu. Miał na sobie swoją
jedyną porządną białą koszulę, którą dostał od Amy na miesiąc
przed jej odejściem. Koszula była o jeden rozmiar za mała, ale
Jack nie miał czasu biegać po sklepach - nie liczyło się dla
niego nic prócz badań. Jego projekt był najważniejszy.
Przynajmniej on tak uważał.
- Przepraszam bardzo - powiedział, kiedy dziekan wskazał mu
wolne krzesło u szczytu długiego, stalowego stołu - ale właściwie
nawet nie wiem , dlaczego tu jestem. Od pewnego czasu nie
otrzymuję poczty i mam wyłączoną automatyczną sekretarkę.
Dziekan Cryer uniósł brwi.
- Chcesz, żebyśmy uwierzyli, że nie znasz zarzutów, jakie ci
postawiono?, Jack usiadł, czerwieniąc się. Nie podobał mu się
ton, jakim przemawiał do niego Cryer, i w pierwszej chwili miał
ochotę się odgryźć. Szybko się opanował.
- Pański asystent powiedział mi, że ma to jakiś związek z
moim egzaminem kwalifikacyjnym.
Ballacroft wskazał wypielęgnowanym palcem dwie teczki leżące
na stole przed Jackiem.
- Może rzucisz na to okiem?
Jack zerknął kątem oka na Duttona, ale profesor akurat się
odwrócił.
Spojrzał więc na teczki. Otworzył pierwszą z nich i
przeczytał jeden akapit napisanego na maszynie tekstu. Po chwili
podniósł głowę. Nie musiał czytać dalej - znał tę pracę, bo sam
ją napisał.
- To fragment mojego egzaminu doktoranckiego. Pisałem ten
tekst dwa lata temu. To praca o systemie immunologicznym
człowieka, a konkretnie, o limfocytach T i ich działaniu
cytotoksycznym.
Mógłby odtworzyć tę pracę przez sen. Z pewnością wiedział
więcej o limfocytach T niż wszyscy profesorowie przy tym stole -
no, może z wyjątkiem Duttona. Nie, włącznie z nim. Choć był
geniuszem, nie potrafiłby dokonać tego, co udało się Jackowi
przez ostatni rok. Wielką niewiadomą było, jak zareaguje na wieść
o osiągnięciach podopiecznego. Z tego właśnie powodu Jack
utrzymywał swoje badania w całkowitej tajemnicy. Nie można było
przewidzieć, jak człowiek pokroju Duttona zniesie świadomość, że
przerósł go własny uczeń.
- Tak, to dobra praca - skwitował Dutton, nadal nie patrząc
na Jacka. -Pamiętam, jak mówiłem, że jestem dumny, mogąc cię
przyjąć do mojego laboratorium. Uważałem, że napisałeś najlepszą
pracę z całej grupy.
- Cóż za ironia losu - wychrypiał profesor Landry, po czym
otarł usta chusteczką. Jack nie wiedział, czy był zakłopotany,
czy też rozbawiony. -Jack; jeśli zajrzysz do drugiej teczki,
zrozumiesz, o czym mówię.
Jack nerwowym ruchem wyjął z niej kartkę papieru. Kiedy
przebiegł po niej wzrokiem, zrobiło mu się gorąco. Choć autor
posługiwał się innym słownictwem, był to niemalże ten sam tekst.
Zawierał sformułowane przez niego, Jacka, oceny zachowania
limfocytów T, jego nowatorski opis reakcji systemu
immunologicznego. Tylko słowa były inne.
Przeniósł wzrok na nagłówek. Widniało tam nazwisko, którego
nie znał, i data. Praca pochodziła sprzed siedmiu lat.
- To niemożliwe - powiedział cicho Jack. Jeszcze raz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin