Petecki Bohdan - W połowie drogi.doc

(858 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ   I

 

Ann Thorson usiłowała balansować, uginając nogi w ko­lanach, ale ściągnięta potężną siłą runęła na podłogę, po­krytą w tym miejscu jedynie cienką warstwą pianolitu. Zdążyła wyrzucić przed siebie ramiona i unieść nieco głowę, kiedy statkiem targnęła nowa seria wstrząsów. Potton, który rozluźnił uchwyty swojego fotela chcąc przyjść jej z pomocą, poleciał do przodu, odbił się od ściany tuż pod głównym ekranem neuraksa i pochwyciw­szy poręcz siedzenia Batuzowa, zawisł w powietrzu. Jego nogi opisały szeroki łuk, trafiając po drodze w prawy bark Leny Sakadze. Twarz Leny skurczyła się z bólu, ale jej krzyk zginął w piekielnym jazgocie czujników i zgrzycie powłoki. Mogło się zdawać, że jakieś gigantycz­ne kleszcze drą na wąskie pasy cały korpus rakiety.

Nagłe wszystko ucichło. Jeszcze trwali bez ruchu, kur­czowo zaciskając palce na poręczach i uchwytach, oszoło­mieni i potłuczeni, przygotowani na najgorsze.

Ekrany zajaśniały spokojnym, równym blaskiem, błę­kitne oko wariomatu wypłynęło na środek tarczy, cyfry i linie w okienkach automatów nawigacyjnych, które przed chwilą pędziły jak oszalałe stapiając się w migocące pasy, zwolniły, jakiś czas jeszcze falowały, wreszcie przystanęły.

Usłyszeli głos pilota, Andrzeja Batuzowa. Cały czas po­dawał współrzędne. Jego słowa tonęły dotychczas w stra­szliwym hałasie.

zero i osiem, dwadzieścia jeden,

zero i siedem, dwadzieścia jeden,

zero i sześć, dwadzieścia,

zero i pięć, dwadzieścia,

zero i cztery, dziewiętnaście,

zero i cztery...

Automaty sterownicze wyrównały tor lotu, jednak ra­kieta ospale, jakby niechętnie reagowała na ich ma­newry.

Zero i cztery wartość wychylenia przestała się zmniejszać.

Zostaw, Andrzeju, nie trzeba powiedziała Ann jesteśmy na torze.

Piotr porównał wskazania automatów.

Odrzuciło nas o cztery stopnie od płaszczyzny orbity lądowania powiedział. Pochylił się nad pulpitem neuraksa Za chwilę w głównym ekranie ujrzeli obraz kontrolny węzłowych połączeń systemu napędowego i układu nawigacyjnego statku.

Łączność?

W porządku odpowiedział Batuzow. Kamery całe, rozrząd działa sprawnie.

Poczekaj, pomogę ci Potton wstał, spojrzał podejrzliwie w okienka wskaźników i pochylił się nad Ann, ciągle jeszcze klęczącą na podłodze. Podtrzymał ją, ulokował w fotelu nawigatora i sięgnął po paczuszkę z opa­trunkiem uniwersalnym.

Jak się czujesz?

Już dobrze, dziękuję Ann nadrabiała miną, ale równocześnie zaciskała wargi z bólu. Była dotkliwie po­turbowana, nad okiem twarz zaczynała już puchnąć.

Lena Sakadze, cybernetyk, sekretarka naukowa Insty­tutu Kaukaskiego rozcierała drętwiejący bark.

Co to mogło być?

Nie spuszczałem wzroku z ekranów powiedział Andrzej. Ani neuraks, ani czujniki do ostatniego ułam­ka sekundy nie sygnalizowały żadnych przeszkód. Po­tem, oczywiście, zaczęły się miotać jak opętane, ale myślę, że raczej pod wpływem piekielnego tańca statku, niż ja­kichkolwiek impulsów z zewnątrz.

Ciekawa jestem, czy odczuliście to tak samo jak ja odezwała się Ann. Kiedy leżałam na podłodze wydawało mi się, że słyszę uderzenia w spód rakiety. Jakby z dołu do nas strzelano...

Może to były salwy powitalne. A ludzie mówią, że na Marsie nie ma cywilizacji zażartował Batuzow.

Nikt nie odpowiedział,

Potton spoglądał w czarno-niebieskie ramki wskaźników i tarczę wariomatu. Ann i Lena odruchowo pochyliły się nad ekranami kamer, wycelowanych w powierzchnię planety.

Horyzont wypełniała ogromna, wklęsła tarcza Marsa. Tylko niewielka jej część błyszczała w słońcu, jak gigan­tyczne, rogalikowate zwierciadło. Cała niemal widoczna powierzchnia czwartej planety układu słonecznego tonęła w mroku.

Od trzech godzin przygotowywali się do lądowania. Od trzech godzin w czołowych ekranach błyskały sinozielone płomienie, wyrywające się z wylotów silników hamują­cych. Ciśnienie na powierzchni Marsa jest dziesięciokrot­nie mniejsze od ziemskiego. Na skutek małej siły przy­ciągania gęstość atmosfery nie maleje z wysokością tak szybko, jak na naszej macierzystej planecie. Na wyso­kości dwustu dwudziestu tysięcy metrów, na jakiej le­ciała teraz rakieta, ciśnienie atmosferyczne było znacznie większe niż na tej samej wysokości nad ziemią. Dlatego z taką uwagą śledził kierownik ekspedycji, Piotr Potton, astrofizyk, aparaturę kontrolną silników hamujących.

Trzeba by przeanalizować to, co się nam przydarzy­ło... powiedziała niezdecydowanym głosem Ann.

Konfrontacja? podchwyciła Lena. Zaczynaj, Piotrze.

Później. Potton, wpatrzony w ekran, manewrował przyciskami w pulpicie neuraksa.

Za cztery minuty będziemy nad biegunem. Zeszliś­my trochę za szybko w czasie tego tańca. Na następnej orbicie możemy już być za nisko. Popatrzcie w dół. Tutaj będziemy lądować. Andrzeju, sprawdziłeś wyrzutnie?

Wszystko gotowe.

Uwaga będę podawał czas.

Potton wpatrzył się w różowy prostokąt z boku ekra­nu, w którym widniał model planety. Dokoła spłaszczonej kuli nawijały się czarnymi niteczkami kolejne orbity drogi, przemierzanej przez ich statek.

W momencie, kiedy wirujący powoli model globu do­ tknął białym biegunem skrzyżowanych w środku pola współrzędnych, Piotr zaczął liczyć:

siedem,

sześć,

pięć,

cztery,

  trzy...

Wtedy właśnie Potton szarpnął czerwoną gałkę regu­lacji ciągu silników hamujących. Ekran pojaśniał, zniknęły pasma płomieni buchających dotychczas z czoło­wych dysz. Statek, jak gdyby pozbawiony nagle ciężaru, uniósł się lekko, nieznacznie zmieniając orbitę.

jeden,

zero,

  start!

W kabinie rozległo się krótkie, głębokie westchnie­nie, tak to usłyszeli. Przez główny ekran przemknęła błękitna smuga. Kopernik taką nazwę nosiła rakieta na śnieżnobiałym, helokoksowym dziobie wystrzelił stacjonarnego satelitę komunikacyjnego. Zawieszony na wysokości stu kilometrów nad bazą miał im zapewnić nieprzerwaną łączność telewizyjną ze stacjami na orbicie okołoziemskiej. Program badań był wprawdzie obliczo­ny na pełnię lata, ponieważ jednak jeden rok marsjański ma siedemset dni, ich położenie względem Ziemi musiało zmienić się w tym okresie tak znacznie, że bezpośrednie połączenie ze stacjami macierzystymi byłoby, jeśli nie niemożliwe, to w każdym razie bardzo utrudnione.

Piotr odepchnął ponownie czerwoną rączkę i silniki hamujące podjęły przerwaną pracę. Operacja nie była prosta w czasie wystrzeliwania sond i satelitów na małej wysokości trzeba wyłączać automaty kontrol­ne układu nawigacyjnego, termostaty i silniki hamują­ce. Gazy wyrzucane z dysz dziobowych mogłyby znie­kształcić orbitę satelity. Z kolei nie można było tak blisko powierzchni planety stopować generatorów hamu­jących, nie wyłączywszy przedtem bezpieczników, rakieta przedzierała się przez gąszcz cząstek i automaty same blokowały wyłącznik układu hamującego.

Manewr przebiegł pomyślnie. W ciągu dwóch sekund widzieli jeszcze w bocznym wizjerze oddalający się pło­mień dopalaczy sterujących satelity, potem minęli biegun i lecieli dalej nad półkulą wschodnią, w oślepiającym blasku słońca.

Piotr spojrzał na zegarek.

Za trzy godziny lądujemy powiedział przygo­tujcie się do transmisji.

Codziennie od sześciu dni, to znaczy od dnia startu, ośrodek telewizyjny Agencji Astronautycznej Narodów Zjednoczonych przeprowadzał bezpośrednie transmisje z kabiny Kopernika w programach całej półkuli wschod­niej. Mieszkańcy drugiej półkuli, pogrążeni wtedy we śnie, mogli oglądać retransmisje tych programów w dowol­nej porze dnia, dzięki sieci odbiorników, połączonych sy­stemem zwrotnych z automatyczną stacją zapisów kry­stalicznych, centralnej ziemskiej agencji informacyjnej.

Dochodziła godzina dwudziesta ziemskiego czasu środ­kowoeuropejskiego, zbliżał się więc termin codziennego programu. Andrzej Batuzow, pilot i "szef łączności" Ko­pernika na Ziemi, jeden z najzdolniejszych konstruktorów zakładów lotniczych w Madrasie, sprawdzał sterowanie kamer przed fotelami załogi. Na monitorze kontrolnym zmieniały się obrazy dziennika telewizyjnego.

Siadaj, Ann powiedział Piotr.

Naprawdę nie wiem, o czym dzisiaj mówić... Ann Thorson, szczupła brunetka o dużych, pięknych oczach i gładkiej, matowej cerze, badała przy pomocy lusterka guz nad okiem, dzierżąc w drugiej ręce pożyczony od Leny grzebień. W wieku dwudziestu, ośmiu lat była już znanym i cenionym pracownikiem Instytutu Biochemii Bałtyckiego Ośrodka Medycyny Kosmicznej.

Andrzej włączył podsłuch.

Z głośnika pod monitorem popłynął głos spikera tele­wizyjnego, prowadzącego dziennik. Ekran był zasnuty dymem. W kłębach rudej pary ukazywał się co kilkanaś­cie sekund cieniutki błysk. Komentator relacjonował ko­lejny etap budowy wielkiego kombinatu chemicznego na Antarktydzie. Była to szósta tego rodzaju inwestycja na tym kontynencie, dostarczającym już czwartą część świa­towej produkcji koncentratów spożywczych z chlorelli.

Głos z Ziemi był czysty i donośny, mogło się wydawać, że mówi ktoś oddalony o kilka kroków:

...metodą remutacji plazmy. Nowe emitory fotono­we, najmłodsze pokolenie popularnej rodziny laserów, organizują czwarty stan materii w kierunku idealnie zgodnym z wolą budowniczych.

Spiker zrobił pauzę i uśmiechnął się.

Komunikat Działu   Koordynacji   Księżycowego Ośrodka Meteorologicznego: dziś w nocy temperatura na półkuli wschodniej będzie wynosić siedemnaście stopni. Uprzedza się jednostki pływające, że w związku z ko­niecznością oczyszczenia łowisk na Zachodnim Atlantyku, w ciągu najbliższych sześciu godzin wiać będą wiatry o sile czterech stopni, od czterdziestego do dziesiątego stopnia długości wschodniej.

Spiker odłożył kartkę.

Komunikat astronawigacyjny podamy w następnym wydaniu dziennika. Uśmiechnął się ponownie. A te­raz zapraszam państwa na kolejną wizytę w kabinie statku Kopernik, którego załoga zatknie tej nocy propo­rzec Narodów Zjednoczonych na powierzchni Czerwonej Planety.

Na ekranie ukazała się plansza wywoławcza. Błękitna flaga i godło Planety: splecione, kolorowe koła symboli­zujące kontynenty oraz stylizowane promienie słonecz­ne, załamujące się w otwartych dłoniach. Specjalnie dla nich wprowadzono do tego obrazu postać kosmonauty, opuszczającego rakietę z wiązanką kwiatów, rosnących w różnych ziemskich klimatach.

Minęli równik. Rakieta opuszczała się stosunkowo szyb­ko. Za kilka minut na czołowym ekranie miał się ukazać pokryty jeszcze cienką warstwą śniegu biegun pomocny. Powierzchnia planety nie była już tak bezkonturowa jak przed chwilą. Można było odróżnić ciemniejsze pasy, po­rośnięte zbadanymi przez kilkadziesiąt sond kosmicz­nych, marsjańskimi roślinami.

Ann Thorson pośpiesznie skończyła toaletę i wzięła się do segregowania kolorowych negatywów widm cząstek, wydalanych przez tutejszą roślinność. Piotr poprawił się w fotelu i zmienił położenie głównego ekranu, by nie tracić go z pola widzenia w czasie transmisji. Lena uśmiechała się do Batuzowa, który obserwował lampkę sygnalizacyjną w pulpicie swojej centrali komunikacyj­nej.

Zapłonęło nikłe, żółte światełko.

Uwaga, sygnał powiedział Andrzej. Po chwili do­dał szeptem: Mów, Piotrze.

Potton uśmiechnął się  do kamery, przywitał widzów i zrelacjonował im pokrótce drogę rakiety, przebytą od czasu poprzedniej transmisji.

Następnie Ann zademonstrowała wyniki swoich fotoanaliz i obiecała pokazać w następnej audycji oryginalne marsjańskie rośliny. Podzieliła się z widzami odkryciem nad zielonymi pasmami słowo "zielonymi" zostało użyte w znaczeniu symbolicznym większego niż w pu­stynnych rejonach planety stężenia tlenu. Potwierdzało to hipotezę mówiącą o istnieniu na Marsie pewnych jak byśmy to powiedzieli na Ziemi mikroklimatów. Procent tlenu w tutejszej atmosferze jest bardzo nikły, szesnaście razy mniejszy od tego, jakim przywykł oddy­chać człowiek. Marsjańskie powietrze, to głównie azot i dwutlenek węgla. Trudno sobie wyobrazić istoty, które mogłyby się czuć ukontentowane taką mieszanką. Zresz­tą, od dawna było już wiadomo, że na Marsie nie ma żadnych wyżej zorganizowanych zwierząt.

Po Ann Thorson mówiła Lena.

Opisała wystrzelenie stacjonarnego satelity i przedsta­wiła słuchaczom system łączności między ich przyszłą bazą na powierzchni planety a stacjami ziemskimi.

Następnie skierowała obiektyw kamery w stronę ekranu.

Cała nasza kabina mówiła jest zalana jaskra­wym blaskiem. Z ekranów bucha światło podobne do pło­mieni plazmowych automatów spawalniczych. Słońce wy­glądało w czasie naszej podróży jak płaska tarcza. W próż­ni nie dostrzega się promieni, nie widać także korony słonecznej. Po przeciwnej stronie zmieniła położenie kamery idealnie czarne, aksamitne niebo...

Uśmiechnęła się.

Mówiono kiedyś, że najgroźniejszym wrogiem astronautów będzie obok cząsteczek twardego promieniowa­nia monotonia. Trudno nam dzisiaj mówić o podróżach międzygwiezdnych, ale mogę państwa zapewnić, że w cza­sie naszej wyprawy nie nudziliśmy się ani przez chwilę.

Rakieta leciała teraz nad biegunem i Andrzej skorzysta z tego, aby zademonstrować telewidzom jego śnieżną czapę. Przy okazji omówił średnie temperatury marsjańskiej atmosfery. Latem temperatura  dochodzi do dwu­dziestu stopni. Zimą na całej półkuli panują dziewięćdziesięciostopniowe mrozy.

Kopernik obniżył się już do wysokości siedemdziesięciu tysięcy metrów. Rakieta minęła biegun. Za kilka minut miała ponownie przeciąć punkt, w którym w czasie po­przedniego okrążenia natrafiła na przeszkody, jakąś gra­witacyjną "pralkę". Andrzej opowiedział oględnie, co im się przydarzyło. Żartując, zademonstrował guz nad okiem Ann. Jeszcze raz spokojnie omówił system automatycz­nych bezpieczników sterowniczych rakiety. Właśnie chciał oddać głos Piotrowi, aby ten, jako szef ekspedycji, po­żegnał widzów, kiedy statkiem targnął potężny wstrząs. Amortyzatory ich foteli nie były w stanie osłabić uderze­nia. Z zerwanego przewodu tlenowego buchnął strumień gazu, pulpit neuraksa rozjarzył się sygnałami alarmowy­mi. Rakieta przekoziołkowała w locie raz i drugi, gwał­townie przyhamowując, to znowu rwąc do przodu, gnana pełną mocą swoich szesnastu silników. Ekran dziobowy płonął światłem wybuchów jądrowych, nad śluzą zawyła ostrzegawczo syrena termostatu. Straszliwe siły odśrod­kowe wgniatały im głowy i ręce w oparcie foteli, w ka­binie latały z szybkością pocisków ciężkie przedmioty. Batuzow dostrzegł kątem oka zbliżającą się kamerę zdmuchniętą przed chwilą ze stanowiska koło pulpitu przekładni. Statek targnął do przodu. Andrzej chciał za­słonić się przed ciosem, ale nie pozwoliła na to trzyma­jąca go jak w kleszczach siła przyśpieszenia. Poczuł bolesne uderzenie i stracił przytomność.

Na Ziemi, w pociemniałych ekranach telewizyjnych skakały przez jakiś czas splątane linie i rozbłyski, wresz­cie pojawiła się ponownie plansza wywoławcza. Po do­brej chwili oddano głos spikerowi, który oznajmił, że transmisja została przerwana ze względów technicznych. We wszystkich instytutach i ośrodkach współpracujących przy realizacji programów kosmicznych ogłoszono stan pogotowia. W rzeczywistości był to alarm.

Poza transmisjami, przeznaczonymi dla publiczności, stałą łączność ze statkiem utrzymywały trzy bazy orbi­talne, sprzężone z ośrodkami naziemnymi. Centralna Rozdzielnia, która w ostatnich latach rozrosła się w duże miasto, pływające po Oceanie Indyjskim, ogłosiła ciszę radiową.  Wszystkie obserwatoria, zespoły satelitów wzmacniających, wszystkie księżycowe stacje przekaźni­kowe, wycelowały swoje najczulsze anteny w miejsce, skąd dobiegły ostatnie sygnały Kopernika.

W ciągu kilkunastu sekund gigantyczne zwierciadło Rozdzielni odbierało jeszcze słabe, zniekształcone echo automatycznego urządzenia namiarowego, zainstalowane­go przy silnikach statku. Potem ucichło i to.

Profesor Bo Loren, Sekretarz Naukowy Rady Astronautycznej Narodów Zjednoczonych, zwołał nadzwyczaj­ną sesję Rady. Wezwano wszystkich specjalistów, którzy uczestniczyli w realizacji programu marsjańskiego.

Upłynęło czterdzieści pięć minut od momentu przerwa­nia transmisji z pokładu Kopernika. Ogromna, amfite­atralna sala Pałacu Astronautów pod Neapolem była wy­pełniona do ostatniego miejsca. Z trzydziestu dwóch eskalatorów jeden tylko był jeszcze w ruchu. Pozostałe zatrzymano równocześnie z gongiem, obwieszczającym początek obrad.

Kiedy Paweł stanął w bocznych drzwiach trzeciego piętra, Sekretarz już przemawiał. Usiadł w fotelu, włączył automat strojenia swojego fonoptyka i umieścił w apara­cie wizytówkę, czarny kryształek, opleciony miniaturową anteną. Wśród osób siedzących w pobliżu nie dostrzegł nikogo znajomego. Byli to prawdopodobnie inżynierowie, konstruktorzy i cybernetycy miejscowego ośrodka. Po­czuł się niepewnie, jak zwykle w towarzystwie ludzi, mających bezpośredni wpływ na kształtowanie material­nego oblicza świata, dla których wielkie systemy mate­matyczne i logiczne nie były źródłem wiedzy o czło­wieku, a jedynie tworzywem służącym do konstruowa­nia narzędzi i metod jego ekspansji w Kosmosie. Lumina­rze nauki, których znał przynajmniej z widzenia, siedzieli na dole, niedaleko stołu prezydialnego. Oto Adam Rankon, syn Filipa Rankona, kierownika pierwszej stałej stacji księżycowej. Jego ojciec zginął w czasie próbnego wodo­wania kabiny wenusjańskiej na Pacyfiku. Adam Rankon był pierwszym człowiekiem, który postawił stopę na powierzchni "Planety mgieł" Wenus. Ze strony pozo­stałych członków załogi był to z pewnością gest symbo­liczny, hołd, złożony pamięci jego ojca chociaż Adam, twórca krzyżowego układu napędów antygrawitacyjnych, który to układ zredukował ryzyko związane z lądowaniem w atmosferze praktycznie do zera, sam dobrze sobie na to wyróżnienie zasłużył.

Obok niego siedział Lew Krotin, z bujną białą czupry­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin