James Samantha - Pierwszy raz.pdf

(1017 KB) Pobierz
Przełożyła
Elżbieta Zawadowska-Kittel
DC
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1996
Tytuł oryginału
JUST ONE KISS
jpyright © 1996 by Sandra Kleinschmit
Redaktor
Anna Zagredyńska
Ilustracja na okładce
Robert Pawlicki
Projekt okładki,
skład i łamanie
FELBERG
Prolog
Boston, 1830
TL
ciężkim sercem wdychała intensywny zapach morza.
Wiedziała, że już nie może się dłużej oszukiwać.
Umierała.
W pokoju byli jej dwaj ukochani synowie. Przeszył ją ostry
ból, nie tak jednak ogromny jak rozpacz, która gościła w jej
sercu. Wstrząsnął nią kolejny paroksyzm strachu - jakże mogła
im powiedzieć, że już wkrótce utracą ją na zawsze? Wszakże
ich ojciec nie dbał ani o ich brudne ręce, ani o poszarpane
ubrania.
Cierpiała w milczeniu. Patrick 0'Connor nie troszczył się
o rodzinę, czas spędzał w barze na dole pijąc do upadłego
w towarzystwo swych klientów. Na samą myśl o takiej niespra­
wiedliwości zbierało się jej na płacz. Co stanie się z chłopcami,
gdy ona odejdzie już z tego świata? Ojciec ledwo ich zauważał.
Ogarnęło ją drżenie. Co za okrutny los sprawił, że ona
pożegna się z życiem, a jej dzieci - z matką? Krzyk rozpaczy
i gniewu uwiązł w jej krtani, wydobyła z siebie tylko charczący
szept. Poczuła, jak czyjeś maleńkie paluszki obejmują jej wy­
chudzoną dłoń. Loretta 0'Connor uścisnęła słabo dziecięcą
rączkę i już jej nie puściła. Nie mogła znieść myśli o nieuchron­
nym rozstaniu.
Patrick 0'Connor wkroczył nagle do pokoju i stanął obok
łóżka, ale w jego spojrzeniu nie było śladu ciepła. Prychnął tylko
pogardliwie, obrócił się na pięcie i zdjął koszulę z wieszaka. Nie
For the Polish translation
Copyright O 1996 by Wydawnictwo Da Capo
For the Polish edition
Copyright © 1996 by Wydawnictwo Da Capo
Wydanie I
ISBN 83-7157-045-7
Printed in Germany
by ELSNERDRUCK-BERLIN
5
SAMANTHA JAMES
PIERWSZY RAZ
zaszczycił umierającej małżonki ani słowem, na dzieci nie
spojrzał. Tak, jak zwykle - pomyślała Loretta z rozpaczą. I nic
się już nie zmieni.
Jej serce rozdzierał płacz. Nie zwracała uwagi na podniesione
głosy i rubaszny śmiech mężczyzn, jaki dobiegał z dołu. Patrzy­
ła tkliwie tylko na swoich synów - Morgana i Nathaniela. Na
jej spierzchnięte wargi wypłynął cień uśmiechu. Nikt by się nie
domyślił, że ci chłopcy są braćmi. A jednak nimi byli.
Nathaniel, malec o włosach jak len i buzi aniołka, przyszedł
na świat zaledwie przed czterema laty. Morgan, jego starszy brat,
brunet o smagłej cerze - zawsze poważny i zamyślony - już
w dziesiątej wiośnie swego życia odznaczał się spostrzegawczo­
ścią i sprytem. Loretta nie mogła się nadziwić, że jej dzieci tak
bardzo się od siebie różnią.
Poczuła bolesny ucisk w sercu.
Dobry Boże - myślała w niemej udręce - kto poprowadzi ich
przez życie, kto im wskaże właściwą drogę? Dziękowała w du­
chu Stwórcy, że jej trzecie maleństwo umarło, bo jakże okrutny
los czeka tych dwoje, gdy jej już nie będzie. Chwała Panu za
to, że obdarzył Morgana rozumem i siłą. Obawiała się jednak
poważnie o Nathaniela. Żywy i pogodny, wykazywał czasem
upór i nieodpowiedzialność swego ojca (niech diabli wezmą
łajdaka!), co mogło przysporzyć mu kiedyś ogromnych kłopo­
tów.
Usłyszawszy szelest w nogach łóżka, Loretta przycisnęła
chusteczkę do piersi i zobaczyła, że Nathaniel zerka na nią
niepewnie. Ucichł - ach, jakże to do niego nie pasowało - a jego
spokój zdawał się sięgać niebios. Choć był jeszcze taki maleńki,
wyczuwał nieomylnie, że dzieje się coś złego. Spróbowała się
uśmiechnąć, lecz nie mogła.
Zbliżał się koniec.
Ledwo oddychała. Zapragnęła nagle tyle powiedzieć, ale nie
było już czasu.
Przeniosła wzrok na Morgana. Gdyby starczyło jej sił, wy­
krzyczałaby cały ból, jaki ściskał jej serce. Chłopiec miał
czerwone obwódki wokół pięknych szarych oczu, w których
kręciły się łzy, jednak nie płakał. Nigdy zresztą nie płakał,
choćby spotkała go największa krzywda.
Drżąc na całym ciele Loretta uścisnęła dłoń syna, a ten
wysiłek wyssał z niej resztki życia. Rozchyliła usta i przywołała
go wzrokiem.
Morgan pochylił się nad łóżkiem.
Popatrzyła z miłością na jego wychudzoną bladą twarz.
- Mój dzielny chłopcze - szepnęła - jakże ja będę za tobą
tęsknić... Jakże bardzo bym chciała zostać przy tobie.
Łzy napłynęły mu do oczu, lecz nie zapłakał.
- Kochanie, musisz teraz opiekować się młodszym bracisz­
kiem. - Wiem, że wiele od ciebie wymagam, ale na pewno
podołasz.
Chłopiec, oszalały z przerażenia, potrząsnął przecząco głową.
- Nie, mamo, ja...
- Podołasz... - zapłakała cicho Loretta. - Jesteś starszy.
Nathaniel to jeszcze mały chłopiec. Brak mu twej siły i odwagi.
Morgan znowu zaprzeczył.
- Ależ tak, kochanie. Jestem z ciebie bardzo dumna. - Chcąc
podtrzymać syna na duchu, Loretta przycisnęła jego rękę do swej
wychudzonej piersi. - Proszę cię, Morganie... Musisz zrobić dla
niego to wszystko, czego nie mogę oczekiwać od twego ojca.
Nie chcę, by twój maleńki braciszek stał się do niego podobny.
Nathaniel potrzebuje kogoś takiego, jak ty. Prowadź go. Chroń
go - dyszała ściskając dłoń chłopca, a na jej twarzy malowała
się udręka. - Błagam cię. Nie zawiedź mnie. Obiecaj, że się nim
zaopiekujesz, bo w przeciwnym wypadku nigdy nie zaznam
spokoju.
Morgan przełknął ślinę.
- Przyrzekam - powiedział, usiłując powstrzymać drżenie
głosu. - Zrobię to. Dla ciebie, mamo.
- Nie, synku. Nie dla mnie. Dla Nathaniela - mówiła coraz
ciszej. - Moje ty kochanie... Bądź dzielny. Musisz być silny
i odważny - za was obu... Wierz w siebie i w Pana Boga
Najwyższego. A On niech błogosławi was obu, najdrożsi.
Uciekły z niej resztki sił. Przymknęła oczy, palce obejmujące
dłoń Morgana osłabły i zwiotczały. Chłopiec przywarł do jej
ręki, jakby chciał na zawsze zatrzymać życie, które się właśnie
skończyło.
Walczył ze łzami, ale coś paliło go w gardle i wzbierał w nim
gniew tak silny, że niemal rozsadzał mu pierś.
Chciał krzyczeć i wrzeszczeć, by znaleźć jakieś ujście dla
6
7
SAMANTHA JAMES
PIERWSZY RAZ
tego gniewu i smutku, a przede wszystkim - strachu. Zamiast
krzyczeć, stał jednak sztywno przy łóżku, wyprostowany jak
żołnierz na warcie.
Nathaniel podszedł do brata i spojrzał z lękiem na matkę.
- Czy mama śpi? - spytał cichutko.
Morgan milczał. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Czuł, że
już nigdy nie będzie tak bardzo cierpiał.
Usłyszał echo ostatnich słów matki. Bądź dzielny. Musisz być
silny i odważny.
Przełknął ślinę.
Ale jak mam to zrobić? - myślał. - Jak?
- Nie - odparł w końcu ochrypłym szeptem. - Mama umarła.
Umarła. - Zamilkł na chwilę; w pokoju zaległa przerażająca
cisza. - Tak jak te kotki, które utopił ojciec.
Młodszy chłopczyk zaczął szlochać.
- Co my teraz zrobimy? - łkał. - Nikt już nas nie będzie
kochał. Nikt się o nas nie zatroszczy. Tata...
Morgan niezręcznie, z wahaniem, poklepał malca po ramie­
niu.
- Nie martw się - powiedział. - Masz jeszcze mnie. A ja
nigdy cię nie opuszczę.
Jak powiedział, tak się też miało stać.
Mijały miesiące. Maleńki Nathaniel nie cierpiał zbyt długo
po stracie matki i wkrótce o niej zapomniał.
Morgan jednak wciąż pamiętał o tej, która dała mu życie.
Dochował również swej obietnicy.
Ojciec chłopców nie zmienił się. Był tak samo małoduszny
i nikczemny, jak przedtem. Wciąż ponury niby chmura gradowa,
coraz częściej zaglądał do kieliszka. Morgan, skończywszy
dwanaście lat, nie miał już czasu dla siebie - przebywał głównie
w barze i kuchni. Nathaniel często pozostawał bez opieki i nic
dziwnego, że wyrósł na małego, przebiegłego nicponia, który
często dopuszczał się różnych wybryków.
Właśnie wybiła północ, gdy Patrick 0'Connor wrócił do
domu owej nocy. Pchnął mocno drzwi i wtoczył się do pokoju
jak pijak, którym w istocie był. W mięsistej dłoni dzierżył
ogryzek świeczki. Chłopcy zadrżeli na twardych siennikach
umieszczonych w głębi pokoju. Wstrzymali oddech i zamarli
w bezruchu, by się nie zdradzić, że nie śpią.
8
Ale i tak nic im to nie pomogło. Patrick 0'Connor zachwiał
się, zrobił kilka niepewnych kroków w stronę stołu, powiódł
przekrwionymi oczami po blacie, po czym przymrużył nagle
powieki. Wrzasnął wściekle, zerwał brutalnie synów z posłania
i wrócił na miejsce.
- Rano leżało tu jeszcze sześć złotych monet, a teraz widzę
tylko pięć!
Nathaniel spojrzał na ojca swymi ogromnymi, niebieskimi
oczami i zwilżył językiem wargi.
- Może spadły na podłogę? - spytał nieśmiało.
Patrick 0'Connor pochylił swe zwaliste cielsko nad podłogą,
przeszukując wzrokiem wyszczerbione deski.
- Chyba nie - warknął, prostując się z trudnością.
- W takim razie pewnie się mylisz.
- Wcale się nie mylę! - ryknął, a na jego twarzy pojawił się
wyraz wściekłości. - Nie po raz pierwszy brakuje pieniędzy!
Ale obiecuję wam, że ostatni. Odpowiadajcie natychmiast: który
z was zabrał monetę?
Milczeli, ale Morgan nie uląkł się ojca. Przeciwnie, wysunął
podbródek i patrzył mu w oczy z podziwu godnym spokojem.
- Odpowiadajcie, nicponie! - wrzasnął 0'Connor. - Który
z was ukradł monetę?!
Podłoga zaskrzypiała, choć pijany łajdak zrobił tylko jeden
krok naprzód. Nathaniel stał tuż obok brata i ciężko oddychał.
Morgan przypomniał sobie wyraźnie, że tego popołudnia widział
w jego brudnej rączce kilka cukierków. W oczach Nathaniela
błysnął strach. Malec zadrżał i przypadł do ziemi.
Morgan uniósł dumnie podbródek, modląc się w duchu, by
ojciec nie zauważył, że trzęsą mu się kolana
- Ja ją wziąłem.
- Niech cię diabli! - krzyknął Patrick. - Jak śmiałeś?
Morgan wyprostował plecy.
- Haruję tak samo jak twoi kelnerzy, a nie zarabiam ani...
- Bo karmię twój kałdun i daję ci ubranie na grzbiet, ty
niewdzięczny łajdaku! Sam Pan Bóg widzi, że w zamian nie
dostaję prawie nic, a ty mimo wszystko śmiesz mnie okradać.
Nikomu na to nie pozwolę... nikomu. A teraz - podejdź no
bliżej!
Morgan nie ruszył się z miejsca na tyle szybko, by zadowolić
9
Zgłoś jeśli naruszono regulamin