Urszula Kozioł POSTOJE PAMIĘCI Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 INWOKACJA Biłgoraju pajdo kraju lena ziemio stokorodna wšska Tanwio w niętym Sanie sanno płozo kona łško iły muły piachy lessy miedzo łubin bosa groblo sito sosny rozstrzelanej bezimiennych imion pełne stójcie przy mnie bšdcie we mnie nie odprawcie w wiat mnie samej na błšdzenie nadaremne w borykanie pylne rdzawe moje lite krajobrazy moje chude talizmany Chętna pamięć Pierwsze wiatło i zmierzch W samo południe czerwca, kiedy słońce było najwyżej i gdy owady, a także ich czerwie, rozpełzły się w miejsca najobficiej nagrzane, krzyk rodzšcej urwał się, nastšpiła ulga narodzin. - Nie uchowa się - powiedziała starucha wezwana do przyjęcia noworodka i zanim dziewczynkę ukšpano i spowito w za obszerne kaftaniki po Gosi sprzed przeszło roku, cała wie wiedziała, że nauczycielka poczęła dziecko, które się nie uchowa, i baby stojšce przy furtkach kiwały do siebie głowami w porozumiewawczym smutku. Przyszło więc na wiat w pełni słońca. W ostatniej chwili niańka Gosi przywołała staruchę ze wsi, a w kilka godzin potem zbiegły się baby mieszkajšce obok szkoły, wišzały małej czerwone wstšżeczki na ramieniu przeciw urokom, mamrotały zaklęcia i chrzciły wodš, nie wierzšc, by dożyło wieczora to dziecko, którego nikt jeszcze nie znał, które zaledwie zobaczono i dotknięto, a o którym mówiło się i opowiadało od blisko roku, zanim babka wiejska wyszarpnęła je w nagłej chwili z krwawišcych wnętrznoci matki, nacišgnšwszy mu czy też zwichnšwszy przy tym szyję. I nawet matka, która wiedziała najdłużej o dziecku, która czuła je w sobie, zanim ktokolwiek mógł je w niej przeczuć, matka także nie znała jeszcze tego dziecka albo już go nie znała, choć czuła je w sobie i w długie godziny po urodzeniu. Znała jedynie własny ból i znała własne marzenie i wyobrażenie o nim. A jednak, choć zdawało się obce i nierozpoznane, choć było zaledwie kłopotliwym kilkugodzinnym gociem tego wiata, pochylano się nad nim z czułociš i troskš. Cierpienie matki okupiło jego wejcie w kršg ludzi, dziecko stało się drogie ze względu na cierpienie matki i przez to cierpienie pożšdane stało się jego życie. Wreszcie zaczęto się cieszyć tym maleństwem, rozczulano się jego nieporadnociš i kruchociš wštłych pišstek. W drobnych rysach już doszukiwano się podobieństw rodzinnych. Nadawano dziecku imiona, próbowano nazwać to, co leżało ciche w pierzynce z gęsiego puchu przywiezionego z domu dziadków znad Sanu, ale przez długie godziny mówiono o nim przede wszystkim ono, szanujšc jakby owo nieznane, jakie każdy przybysz niesie w sobie na wiat w dniu narodzenia. - Nazwiemy jš Dobromira, niech będzie dobra - postanowiła wreszcie matka. I żeby pozostało, jak pragnęła, a przy tym żeby nie było pretensjonalnie, czego obawiał się ojciec, wołano jš odtšd Mirka. I minšł dzień najdłuższy, nastała noc, a wtedy Mirka ocknęła się z pierwszych długich snów i przyszła pierwsza noc do jej otwartych oczu. Piękny jest dzień narodzenia, ale i noc... Pełnia księżyca nałożyła się na pełnię słońca. Milczenie ptaków przywołało głosy jej krwi nie rozpoznane jeszcze, ledwie poczęte. I głosy te podniosły się w niej i nad niš, czynišc zamęt sprzeczaniem się o prawo pierwszeństwa. W milczeniu nocy księżycowej, w pierwszej jej nocy, odprawiało się to tajemne misterium krzyżowania się głosów krwi, które całymi latami i przez wieki składały się na niepowtarzalny cud tego włanie poczęcia, jak gdyby po to tylko istniał dotychczas wiat, by mogła z niego zrodzić się ona. I szli w długim orszaku oni wszyscy, wprowadzeni przez ojca i matkę, więc najpierw rodzice szli, wówczas jeszcze z wiarš w istotę swego społecznego powołania - marzyciele. Byli pierwszym pokoleniem inteligentów z owych rodzin nawykłych do działania rękš i czynem, a nie słowem-czynem. Ona wyrwana z wiejskiej chałupy zapadłej wsi, on z domu robotnika z przedmiecia, z trudem zdobytš wiedzę w Niepodległej nieli w zapadły zakštek Niepodległej, szczycšc się tym, że mowę ojczystš i ojczystš pień szerzš wród wynarodowionych i niepimiennych. Ich praca była im więc zaszczytem i radociš. I pochyleni cišgnęli za nimi dziadowie: milczšca, surowa babka Katarzyna znad Sanu, chłopka prawdomówna i mistyczna, pełna ewangelii i cudów, matka trzynaciorga dzieci, z których żyło dziewięcioro, i jej zafrasowany, wšsaty mšż, Tomasz, który jš wzišł za żonę, gdy miała piętnacie lat i zalękniona kryła się przed wšsalem za piecem, a gdy miała szesnacie powiła mu syna i wysłała go potem do Ameryki, gdy nie miał jeszcze siedemnastu, skšd już nie wrócił, a zaraz po nim wysłała do Ameryki szesnastoletniš Marynię, żwawš i rozpiewanš, która nie wróciła już także, a Rózia wyjechała do Francji z mężem Rosjaninem, który zabłškał się w te strony po pierwszej wojnie, Michała chciała kształcić na księdza, ale wybrał politechnikę, Janina uciekła z domu z białogwardyjskim kozakiem, który jš porzucił z dzieckiem i teraz to dziecko chowało się u babki, a Janina powędrowała w wiat z domokršżcš. Piękna Nastka róży-kwiat ofiarowała się Bogu, ale z braku stosownego posagu nie przyjęto jej do zakonu, więc snuła się w pobok babki rozmodlona półwięta i wieszała za sobš załzawione chusteczki na płotach i gałęziach w sadzie. Paweł zaniechał wszystkich swoich marzeń, jakie mu się wymknęły z rozpalonej głowy, gdy stał ze swoim regimentem w austriackich koszarach w pewnym miasteczku, i pozostał przy ojcu na roli, żeby Michał i Heleńcia, matka Mirki, oraz najmłodszy Tomek mogli się kształcić, i wzišł za żonę obcš dziewczynę zza Sanu, córkę niemieckiego kolonisty, Stasię, a Tomek szkoły nie skończył, bo przegrali tamten ich proces i arendarz okpił dziadka wyłudzajšc od niego jaki nieszczęsny podpis, więc ożeniono szesnastoletniego Tomka z wdowš Sonieczkš, ale gdy wracali z cerkwi, Tomek strzelił obršczkę z bata i wrócił do dziadka, i leżał cały czas na ławie przy piecu, i patrzył w sufit, i leżał tak długo i długo, aż potem zaczšł wynosić te worki z pszenicš i przegrywać w bilard u Kapłana, a czasem wygrywał co, więc znowu miał na ten bilard. A babka pociła i modliła się codziennie o wicie w kociółku, do którego trzeba się było wspinać serpentynš cieżki, zanim wybili te schody w wšwozie pod górę, a potem wracała do domu cicha i nieustępliwa i wydzierała dziadkowi zagony pola albo i krowę, jeli trzeba było, i sprzedawała tym już powróconym z Ameryki sšsiadom, którzy na to mieli, i wysyłała na szkoły Michałowi i Heleńci albo dawała im, gdy przywlekali się do domu wychudzeni i nieszczęliwi, wydeptujšc w piachu po trzydzieci kilometrów i więcej, bo wyrzucili ich ze szkoły, bo nie zapłacili czesnego, więc dawała im na czesne, a dziadkowi topniał coraz bardziej ten ich cały grunt, którym tak chełpił się dotšd, i siostry matki Mirki już nie nosiły się najstrojniej w całej wsi, jak to bywało przedtem. I szli obok nich rodzice ojca. Cichy i dobrotliwy dziadek Józef, z główkš maleńkš jak guziczek, pełen pogody i miłoci do gałšzek drzew i krzewów zasadzanych własnoręcznie w podmiejskim ogródku w chwilach wolnych od murarki - mrówka pracowita i skrzętna - ochlapany wapnem i glinš, z nieodłšcznš kielniš lub szpadlem; i zapobiegliwa, krzykliwa babka Maria, zakochana bez pamięci w swoich dzieciach, pełna owego miejskiego poloru i gadatliwoci, z rękami łapczywymi i obrotnymi równie jak język, bez których nie sprzedałaby ciężkich koszy wini lub łuskanego bobu albo rabarbaru, stosownie do pory roku, wynoszonych o wicie na targowisko, matka siedmiorga dzieci, z których żyło szecioro i tylko dwoje najmłodszych nie miało wykształcenia i to z własnego wyboru, bo Mania nie chciała się uczyć, wyszła wczenie za mšż i osiadła w pewnej wsi za Józefowem, w okolicy młyna, gdzie pracował jej mšż, a Staszek został lusarzem. Lunia i Bronek, ojciec Mirki, najstarsi z rodzeństwa, obrali zawód nauczycielski i pomagali kształcić Niusię i Kazka. A Niusię przed samš maturš wylali z gimnazjum, bo była flirciarš, i teraz poszła do szkoły pielęgniarskiej, a Kazek był kawalarzem i kiedy, gdy już był w seminarium, wybił szybę dyrektorowi i szybko położył się w łóżku w internacie, ale poznali, że to on, bo jak weszli do sypialni i kładli pišcym rękę na sercu, to jemu to serce wtedy po prostu aż waliło: bach, bach, ale go tylko przenieli do innej klasy; a potem to takiemu krociatemu koledze, z którego miały się panienki, poradził, żeby się nasmarował sokiem mleczu i ten dureń posłuchał, i cała gęba mu spuchła i smaliła go, aż się zrobiła po prostu skorupa z tej skóry, i on biegał za Kazkiem i wołał: - no i co ty mi narobił, brachu, co ty ze mnie zrobił, draniu jeden, i Kazek się już zaczšł bać, ale po kilku tygodniach ta skorupa spadła i rzeczywicie ten kolega miał już naprawdę tę swojš cerę jak niemowlę, i Bogu dzięki. A dziadek poznał babkę włanie wtedy, kiedy murował ten duży dom koło przejazdu, ona szła i nie zobaczyła wciekłego rudego psa, który się nagle na niš rzucił, ale dziadek zobaczył go trochę wczeniej i już był przy nim i owinšł swojš zawapnionš czapkš pięć i wtłoczył temu psu wciekłemu pięć głęboko w gardło, aż przybiegli inni murarze i pomogli mu z nim skończyć, a majster pochwalił dziadka, i oni się potem pożenili i zaczynali się dorabiać od łyżki cynowej, a teraz to już mieli murowany domek z ogrodem. ...A jeden przodek przywędrował z Północy. W oczach matki został dotšd chłodny błękit odległego morza i niegu, a także biel włosów i proste nosy jej sióstr i braci, ich długie białe twarze z odstajšcymi uszami i pewna pow...
pokuj106