[ICI][PL] Lumley Brian - Nekroskop II.pdf

(1300 KB) Pobierz
BRIAN LUMLEY
Nekroskop II
Wampiry
Przełożył: Jarosław Irzykowski
Data wydania polskiego: 1991 r.
Data pierwszego wydania oryginalnego: 1988 r.
1
DTP
by SHADE
ROZDZIAŁ 1
Popołudnie, ostatni poniedziałek stycznia 1977, godzina czternasta trzydzieści czasu środkowoeuro-
pejskiego; Zamek Bronnicy w pobliżu szosy sierpuchowskiej, niedaleko od Moskwy. W
Tymczasowym
Cen-
trum Badań zadzwonił telefon...
Zamek Bronnicy wznosił się na torfiastej polanie, pośrodku otoczonej gęstym lasem drogi,
białej
teraz
od śniegu. Dom, czy raczej dwór, odarty ze swego dziedzictwa, łączył w sobie koncepcje architektoniczne kilku
epok. Parę skrzydeł wzniesiono niedawno na starych, kamiennych fundamentach, używając do tego nowocze-
snej cegły. Inne dobudowano z tanich
bloków
żużlu, pomalowanych na zielono i szaro — w
barwy
ochronne.
Dawny dziedziniec, zamknięty skrzydłami pałacu, osłonięto dachem, pomalowanym również tak,
by
zlewał się
z otoczeniem. Osadzone w masywnych, spadziście zakończonych ścianach szczytowych,
bliźniacze
minarety
wznosiły wysoko ponad okolicę spękane,
baniaste
kopuły o zabitych deskami oknach, przypominających za-
mknięte oczy.
Twierdza
miała sprawiać wrażenie miejsca opustoszałego — górne piętra wieżyczek pozostawio-
no niszczejące, niczym zepsute kły. Z lotu ptaka zamek wyglądał na starą, zapadłą ruinę. Mijało się to jednak
dalece z prawdą.
Przed zadaszonym dziedzińcem stała dziesięciotonowa ciężarówka z odrzuconymi połami plandeki.
Rura wydechowa wypuszczała w mroźne powietrze ostry, niebieskawy dym.
Agent
KGB, w charakterystycz-
nym „mundurze” — znoszonym kapeluszu i ciemnoszarym płaszczu, spojrzał na załadowaną platformę samo-
chodu i wzdrygnął się. Wpychając dłonie głęboko w kieszenie, odwrócił się do drugiego mężczyzny, ubranego
w
biały
kitel technika.
Towarzyszu
Krakowicz — mruknął. — Czym oni są, u diabła? I co tutaj robią?
Feliks Krakowicz zerknął na niego.
— Gdybym wam powiedział, nie zrozumielibyście.
A
gdybyście zrozumieli, nie uwierzylibyście.
Podobnie jak jego
były
szef, Grigorij Borowic, Krakowicz uważał wszystkich funkcjonariuszy KGB za
półgłówków. Wolał ograniczać udzielanie im informacji oraz pomocy do kompletnego minimum — rzecz
jasna, w granicach przyzwoitości i
bezpie
czeństwa osobistego. KGB nie celowało w wybaczaniu i zapominaniu.
Agent
wzruszył ramionami i zapalił krótkiego
brązowego
papierosa, zaciągając się głęboko przez kar-
tonową tutkę.
— Jednak mnie sprawdźcie — powiedział. — Zimno tu, ale mnie jest dość ciepło. Widzicie, kiedy udam
się z raportem do towarzysza
Andropowa
— a zapewne nie muszę przypominać wam, jaką pozycję zajmuje w
Politbiurze —
będzie
oczekiwał ode mnie pewnych odpowiedzi i dlatego ja oczekuję ich od was. Będziemy więc
tu stali, aż...
— Zombi! — gwałtownie przerwał mu Krakowicz. — Mumie! Ludzie martwi od setek lat. Świadczy o
tym też ich uzbrojenie i...
Usłyszał natarczywy dzwonek telefonu i odwrócił się ku drzwiom.
— Dokąd idziecie? —
Agent
KGB drgnął, wyciągając ręce z kieszeni. — Oczekujecie, że powiem Jurijo-
wi
Andropowowi,
że tej masakry... dokonały truposze?
Niemal udławił się dwoma ostatnimi słowami, rozkaszlał się głośno, na koniec splunął.
Skoro
staliście tak długo wśród spalin — rzucił przez ramię Krakowicz — paląc ten siekany sznurek,
równie dobrze możecie wleźć do nich, na platformę! — Przeszedł przez drzwi, zamykając je z trzaskiem.
— Zombi? —
Agent
zmarszczył
brwi
i znów spojrzał na ciężarówkę pełną trupów.
Nie wiedział, że
byli
to
Tatarzy
krymscy, wyrżnięci w roku 1579 przez rosyjskie posiłki, śpieszące na
odsiecz łupionej Moskwie.
Spoczęli
w torfie, który zakonserwował ich ciała. Poginęli i legli we krwi i
błocie,
by
przed dwiema nocami powrócić, wypowiadając wojnę Zamkowi Bronnicy.
Tatarzy
i ich młody przywódca,
Anglik, Harry
Keogh, wygrali ten
bój,
gdyż walkę przeżyło zaledwie pięciu obrońców placówki. Krakowicz
był
jednym z tej piątki. Pięciu z pięćdziesięciu trzech, a jedyną ofiarą po stronie wroga
był
sam
Harry
Keogh.
Zdumiewająca dysproporcja, jeśli nie liczyć
Tatarów. A
ich liczyć
by
łoby trudno, skoro nie żyli już przed roz-
poczęciem walki...
O tym właśnie myślał Krakowicz, wchodząc na dawny dziedziniec,
będący
obecnie ogromną halą, wy-
łożoną plastykowymi płytkami i podzieloną na sale, niewielkie apartamenty i laboratoria. Pracownicy Wydzia-
łu
E
prowadzili
badania
i doskonalili swe talenty ezoteryczne we względnym komforcie, czy też w takich wa-
2
DTP
by SHADE
runkach i otoczeniu, jakie najlepiej służyły ich pracom. Przed czterdziestoma ośmioma godzinami placówka ta
wyglądała nieskazitelnie, teraz, w miejscach, gdzie kule podziurawiły ścianki działowe, a wybuchy porozrywały
sufity, przypominała zgliszcza.
Skutki
eksplozji i pożaru
były
widoczne na każdym kroku. Dziw, że to miejsce nie spaliło się doszczęt-
nie.
W uporządkowanej z grubsza części hali, nazwanej
Tymczasowym
Centrum Badań, ustawiono stół, a
na nim telefon. Krakowicz zatrzymał się na moment, żeby odciągnąć na
bok
kawał przegrody, tarasujący mu
częściowo drogę. Pod spodem zobaczył na wpół zagrzebaną w pokruszonym gipsie i tłuczonym szkle ludzką
rękę, przypominającą wielkiego, szarego ślimaka. Ciało wyschło na wiór, przybrało
barwę
starej skóry, a kość
stercząca z ramienia
była
lśniąco
biała.
Krakowicz przypomniał sobie, jak ostatniej nocy podobne strzępy, nie
wiedzione głową ani mózgiem, pełzały, walczyły, zabijały.
Wzdrygnął się, odsunął
butem
ramię na
bok
i podszedł do telefonu.
Halo,
tu Krakowicz.
— Kto? —
To był
kobiecy głos,
bardzo
pewny swego. — Krakowicz? Wy tu dowodzicie?
Sądzę,
że tak. Ja — odpowiedział. — Czym mogę wam służyć?
— Mnie niczym.
Ale
towarzysz pierwszy sekretarz mógłby to powiedzieć. Próbuję się z wami połączyć
już od pięciu minut!
Krakowicz padał ze zmęczenia. Nie spał od owej koszmarnej nocy, wątpił, czy kiedykolwiek zaśnie.
Wraz z czterema pozostałymi niedobitkami, z których jeden zwariował, wydostał się z komory
bezpieczeństwa
dopiero w niedzielę rano, kiedy wszystko się uspokoiło. Od tamtej pory jego towarzysze zdążyli już złożyć
zeznania i zostali odesłani do domów. Zamek Bronnicy
był
placówką ściśle tajną, ich opowieści powinny więc
pozostać w tajemnicy. Krakowicz zażądał,
by
całą sprawę niezwłocznie przekazano Leonidowi Breżniewowi.
Tak
też głosił Regulamin: Wydział
E
podlegał osobiście i
bezpo
średnio Breżniewowi, mimo iż pierwszy sekre-
tarz scedował to na Grigorija Borowica. Wydział
był
ważny dla przewodniczącego partii, Breżniew zapoznawał
się ze wszystkimi efektami jego działania (a przynajmniej z co ważniejszymi). Borowic musiał także infor-
mować go obszernie na temat prac psychotronicznych wydziału — prawdziwie paranormalnego szpiegostwa
— Breżniew powinien
być
więc choć w części przygotowany do oceny tego, co wydarzyło się na placówce. Na
to przynajmniej liczył Krakowicz.
Tak,
czy inaczej,
było
to lepsze niż próba wyjaśnienia wszystkiego Jurijowi
An
dropowowi.
— Krakowicz? — szczeknęło w słuchawce.
Hm,
tak jest, Feliks Krakowicz. Z zespołu towarzysza Borowica,
— Feliks? Po co podajecie mi imię?
Sadzicie,
że
będę
zwracał się do was po imieniu? — Pierwszy sekre-
tarz mówił ostrym tonem. Krakowicz słyszał kilka z nieszczęsnych przemówień Breżniewa.
— Ja... nie, oczywiście, że nie, towarzyszu pierwszy sekretarzu. —
Ale
ja...
Słuchajcie,
wy tam dowodzicie?
Tak,
ja, towarzyszu pier...
— Dajcie sobie z tym spokój — zgrzytnął Breżniew. — Potrzebuję wyjaśnień, a nie przypominania mi,
kim jestem. Nie przeżył nikt wyższy od was rangą?
— Nie.
— Ktoś równy wam rangą?
— Czterech, w tym jeden obłąkany.
— Co? — wrzasnął Breżniew.
— Postradał zmysły, kiedy... kiedy to się stało.
— Wiecie, że Borowic nie żyje?
Tak,
sąsiad znalazł go w jego daczy w Żukowce.
Sąsiad,
to
były
funkcjonariusz KGB.
Skontaktował
się z towarzyszem
Andropowem,
który przysłał tu swojego człowieka.
Ten
człowiek jest teraz na miejscu.
— Znam jeszcze jedno nazwisko — dociekał niski, chrapliwy głos Breżniewa. — Borys Dragosani. Co
z nim?
— Nie żyje. — Krakowicz nie zdążył powstrzymać słów. — Dzięki Bogu!
— Co? Cieszycie się, że jeden z waszych towarzyszy nie żyje?
— Ja..?
Tak,
cieszę się. — Krakowicz
był
zbyt zmęczony, aby cokolwiek owijać w
ba
wełnę. —
Sądzę,
że
brał
udział w tym spisku, a przynajmniej ściągnął ich na nas. O tym jestem przekonany. Jego ciało jeszcze tu
jest. Podobnie ciała innych naszych... i tego
Harry’
ego Keogha, zapewne
brytyjskiego
agenta.
A
także...
3
DTP
by SHADE
Tatarzy?
— Breżniew
był
już spokojny. Krakowicz odetchnął z ulgą. Pierwszy sekretarz nie okazał się
jednak niewolnikiem schematów.
Też,
ale już nie są... aktywni — odpowiedział.
— Krakowicz... hm, Feliks, powiadasz? Czytałem zeznania pozostałej trójki. Mówią prawdę? Żadnej
szansy na pomyłkę, zbiorową hipnozę, omamy czy coś takiego? Naprawdę
było
aż tak źle?
To
wszystko prawda, żadnych pomyłek. Było aż tak źle.
— Posłuchaj, Feliksie.
Trzeba
się tym zająć.
To
znaczy, chcę, żebyś ty się tym zajął. Wydział
E
nie może
zostać zamknięty. Na rzecz naszego
bezpieczeństwa
zdziałał więcej, niż można
by
przypuszczać.
A
Borowic
był
dla mnie cenniejszy niż większość moich generałów. Zamierzam odtworzyć ten wydział. I wygląda na to, że
masz robotę. Krakowicz został zaskoczony, propozycja zbiła go z nóg.
— Ja... towarzyszu... to znaczy...
— Dasz radę?
Krakowicz nie
był
niespełna rozumu.
Taka
szansa trafiała się tylko raz w życiu.
To
zajmie lata... ale tak, spróbuję temu podołać.
— Świetnie.
Ale
jeśli się tym zajmiesz, nie
będziesz
mógł poprzestać na próbach, Feliksie. Daj mi znać,
czego ci trzeba, a ja zadbam, abyś to dostał. Przede wszystkim chcę wyjaśnień. I chcę
być
jedynym, który je
pozna, rozumiesz?
sprawę trzeba wyciszyć. Żadnych przecieków. Mówiłeś, że jest z tobą ktoś z KGB?
— Jest na zewnątrz, na polanie.
Sprowadź
go — głos Breżniewa znów stał się szorstki. — Ściągnij go do telefonu. Chcę natychmiast
z nim rozmawiać!
Krakowicz ruszył z powrotem, ale w tej samej chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich ten, o którym
rozmawiali. Naprężył
barki,
spojrzał na Krakowicza zwężonymi, przesyconymi pewnością siebie, oczyma.
— Nie skończyliśmy jeszcze, towarzyszu...
— Obawiam się, że tak. — Krakowicz czuł się wypruty, lekki jak korek.
To
chyba zmęczenie zaczynało
działać. — Ktoś chce z wami rozmawiać.
— Ze mną? —
Agent
przepchnął się do telefonu. —
A
kto to, ktoś z urzędu?
— Nie jestem pewien — skłamał Krakowicz. — Chyba z samej góry.
KGB-owiec spojrzał na niego krzywo i porwał ze stołu słuchawkę.
Tu
Janów. Co jest? Mam tu robotę i...
Twarz
jego raptownie zmieniła się.
Agent
poderwał się i o mało nie upadł.
Tak
jest! O, tak jest.
Tak
jest!
Tak,
tak jest! Nie, towarzyszu.
Tak,
towarzyszu.
Ale
ja... nie towarzyszu.
Tak
jest!
Kiedy podawał Krakowiczowi słuchawkę, szczęśliwy, że się od niej uwalnia, wyglądał na chorego.
— Durniu!
To
pierwszy sekretarz! — syknął wściekle. Krakowicz postarał się,
by
jego oczy zrobiły się
wielkie i okrągłe, po czym rozdziawił usta.
Tu
Krakowicz. — Chwycił słuchawkę i podsunął ją agentowi.
— Feliks? Czy ten palant już poszedł?
Człowiek z KGB rozdziawił usta.
— Już idzie — odpowiedział Krakowicz. Ostrym skinieniem głowy wskazał drzwi. — Wynocha! I po-
starajcie się pamiętać, co powiedział wam pierwszy sekretarz. Dla waszego własnego dobra.
Agent
potrząsnął głową w oszołomieniu, zwilżył wargi i ruszył ku drzwiom. Nadal
był blady
jak ściana.
Przy framudze odwrócił się, wysuwając podbródek.
— Ja... — zaczął.
— Żegnajcie, towarzyszu — zwolnił go Krakowicz. — Wreszcie poszedł — stwierdził, słysząc trzask
drzwi.
— Świetnie! Nie chcę, żeby się wtrącali, żeby czepiali się Grigorija i mieszali się w twoje sprawy. Jakieś
problemy z nimi, to zwracasz się
bezpośrednio
do mnie! — rozkazał Breżniew.
Tak
jest.
A
oto, czego chcę...
Ale
najpierw powiedz mi, czy akta wydziału ocalały?
— Niemal wszystko ocalało. Ucierpieli jedynie nasi agenci. Wiele zniszczono, ale akta, instalacje i sam
zamek, jak sądzę, są w dobrym stanie.
Siły
robocze to inna historia. Zostaliśmy tylko ja i tamtych trzech nie-
dobitków, jeszcze sześcioro na urlopach w różnych stronach kraju, trzech niezłych telepatów, na stałe oddele-
gowanych do obserwacji ambasad
Anglii, Ameryki
i Francji i do tego czterech czy pięciu agentów terenowych
4
DTP
by SHADE
poza krajem. Zginęło dwadzieścia osiem osób, straciliśmy prawie dwie trzecie zespołu. Większość najlepszych
ludzi nie żyje.
Tak,
tak — niecierpliwił się Breżniew. —
Siły
robocze to ważna sprawa, dlatego pytałem o akta.
Nabór?
To
twoje pierwsze zadanie. Zajmie wiele czasu, wiem, ale zabieraj się do tego.
Stary
Grigorij mówił mi
kiedyś, że macie specjalistów od wykrywania ludzi posiadających dziwne zdolności, tak?
— Nadal mam dobrego wykrywacza — odpowiedział Krakowicz, nieświadomie kiwając głową. — Za-
cznę z nim natychmiast. I oczywiście zajmę się przestudiowaniem akt towarzysza Borowica.
— Dobrze! I zorientuj się, jak szybko możesz uprzątnąć zamek.
Te
tatarskie trupy spal! Niech nikt ich
nie ogląda. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz — ma
być
zrobione. Potem trzeba
będzie
opracować harmono-
gram remontu twierdzy. Mam tutaj, pod tym numerem telefonu człowieka, z którym
będziesz
mógł się połą-
czyć o każdej porze w każdej sprawie. Informuj go na
bieżąco,
a on
będzie
informował mnie. Będzie też twoim
bezpośrednim
zwierzchnikiem, wyjąwszy fakt, iż nie
będzie
mógł niczego ci odmówić. Widzisz, jak wysoko cię
cenię, Feliksie?
Tak,
to wystarczy na początek. Co do reszty — Feliksie Krakowiczu, chcę wiedzieć, jak do tego
doszło! Czy ktoś, Brytyjczycy,
Amerykanie
lub Chińczycy, tak
bardzo
nas wyprzedzili? W jaki sposób jeden
człowiek, ten
Harry
Keogh, mógł spowodować takie spustoszenie?
Towarzyszu
— zauważył Krakowicz — wspomnieliście o Borysie Dragosanim. Obserwowałem go
kiedyś przy pracy. Był nekromantą. Wywąchiwał sekrety umarłych.
To,
co wyprawiał z trupami, przyprawiło
mnie o miesiące koszmarnych snów! Pytacie, jak
Harry
Keogh mógł wywołać takie spustoszenie? Z nielicz-
nych danych, jakie udało mi się zebrać, wynika, że
był
on zdolny niemal do wszystkiego.
Telepatia,
teleporta-
cja, nawet specjalność Dragosaniego — nekromancja. Był ich najlepszym człowiekiem.
Sądzę
nawet, że o wiele
wyprzedził Dragosaniego.
Torturowanie
zmarłych i wydzieranie sekretów z ich krwi, mózgu i trzewi to jedno,
ale czym innym jest wywoływanie ich z grobów i wysyłanie w
bój
w imię narzuconych im celów!
Teleportacja?
— Pierwszy sekretarz zamyślił się. — Wiesz, im więcej o tym słyszę, tym mniej skłonny
jestem wierzyć. Nie uwierzyłbym, gdybym nie oglądał efektów prac Borowica. I jak inaczej miałbym wyjaśnić
kwestię paruset tatarskich trupów, co?
Ale
jak dotąd... wystarczy tej rozmowy. Mam inne sprawy na głowie. Za
pięć minut na tej linii obejmie służbę nasz pośrednik. Przemyśl sprawę i powiedz mu, co trzeba zro
bić.
Wszyst-
ko, co uznasz za niezbędne. Może i on ci coś podsunie. Pracował już przedtem przy takich sprawach. No, nie
całkiem takich! I ostatnia rzecz...
Tak?
— W głowie Krakowicza panował mętlik.
— Wyrażę się prosto: chcę wyjaśnień. Najszybciej, jak się da. Muszę jednak wyznaczyć jakąś granicę,
niech to
będzie
rok. Za rok wydział
będzie
już pracować ze stuprocentową wydajnością, a my obaj dowiemy
się już wszystkiego. I wszystko zrozumiemy. Wiesz, Feliksie, kiedy uzyskamy odpowiedzi na wszystkie pytania,
będziemy
równie mądrzy jak ci, którzy spowodowali ten atak. Racja?
— Wydaje się to
być
logiczne, towarzyszu pierwszy sekretarzu.
— Jest logiczne, więc zabierz się do roboty. Powodzenia...
Słuchawkę
wypełniło przeciągłe
brzęczenie.
Krakowicz odłożył ją ostrożnie na widełki, popatrzył na nią
przez chwilę, po czym ruszył w kierunku drzwi. W głowie formułował już listę spraw do załatwienia, według
wstępnej hierarchii ważności. Na Zachodzie tak potężnej tragedii nigdy nie udało
by
się zataić, ale tu, w ZSRR,
nie powinno to sprawić najmniejszych trudności.
1. Zabici mieli rodziny.
Trzeba
je teraz nakarmić jakąś historyjką, może o „katastrofie”.
To
musi wziąć
na siebie pośrednik.
2. Trzeba
natychmiast zwołać cały personel Wydziału
E.
Łącznie z trójką, która przetrwała masakrę.
w swoich domach, na tyle mądrzy,
by
o niczym nie rozpowiadać.
3.
Ciała dwudziestu ośmiu współpracowników z Wydziału
E
należy zebrać, złożyć w trumnach i przy-
gotować do pochówku. Wszystko to załatwi się na miejscu, rękoma niedobitków i tych, którzy powrócą z
urlopów.
4.
Natychmiast należy rozpocząć nabór.
5. Należy powołać zastępcę, aby od razu wszcząć uporządkowane śledztwo w pełnym zakresie.
Na polanie odnalazł kierowcę ciężarówki, młodego sierżanta.
— Nazwisko? — zapytał obojętnie.
Sierżant
Gulcharow, towarzyszu! — poderwał się żołnierz.
— Imię?
Siergiej,
towarzyszu!
5
DTP
by SHADE
Zgłoś jeśli naruszono regulamin